Powitanie!

Witam wszystkich bardzo serdecznie na moim blogu!

Znajdziecie tutaj moją twórczość dotyczącą serialu "Bones" [Kości]- ficki, tapety, grafiki, rysunki.

Życzę wszystkim [mam nadzieję] miłego czytania i oglądania:)

Proszę Was też o zostawianie po sobie śladu w postaci komentarza. Bardzo zależy mi na waszych opiniach [tych pozytywnych i tych krytycznych. Człowiek uczy się całe życie]

Z serdecznymi pozdrowieniami

brenn

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

MICHAEL I CIOCIA TEMPERANCE [12/12] [Z]

To opowiadanie powstało na podstawie książki "Oskar i Pani Róża" Eric'a-Emmanuel'a Schmitt'a.
Narracja się zmienia, raz opowiada ktoś z zewnątrz, a czasami Bones. Tutaj nie ma zagadki kryminalnej, to jest takie trochę inne opowiadanie.


1.

„Na imię mi Oskar, mam dziesięć lat, podpaliłem psa, kota, mieszkanie (zdaje się nawet, że upiekłem złote rybki) i to jest pierwszy list, który do ciebie wysyłam, bo jak dotąd z powodu nauki nie miałem czasu. No więc, równie dobrze mógłbym napisać: Nazywają mnie Jajogłowym, wyglądam na siedem lat, mieszkam w szpitalu z powodu mojego raka i nigdy się do Ciebie nie odzywałem, bo nawet nie wierzę, ze istniejesz”



Wszystko zaczęło się bardzo niewinnie. Dr Temperance Brennan została zaproszona przez władze hospicjum w DC. Dzieci bardzo chciały poznać słynną autorkę i antropolog sądową. Bones nie wiedziała, czy powinna tam pójść, w końcu jej kontakty z dziećmi nie były najlepsze, tak myślała, ale przecież to nieprawda. Jest mnóstwo dzieci, które uwielbiają jej towarzystwo, Parker- syn jej partnera i przyjaciela, a ostatnio już kogoś więcej, dzieci Amy…
Ale, wracając do powyższego zdania… Tak, Seeley Booth już od jakiegoś czasu nie był tylko partnerem Bones. Ich przyjaźń przerodziła się już w coś więcej. Po ostatniej sprawie, kiedy oboje o mały włos nie zginęli, odważyli się wreszcie wyznać sobie swoje uczucia. Stojąc w swoich objęciach z przystawionymi lufami pistoletów do skroni, byli przekonani, że już nikt ich nie uratuje i powiedzieli te dwa magiczne słowa „Kocham cię”. W tamtym momencie do pomieszczenia, w którym się znajdowali wpadła grupa FBI. Ocaleli. Nie żałowali tego, co powiedzieli. Cieszyli się, że w końcu się do tego przyznali. Teraz są szczęśliwą parą i nie muszą się więcej ukrywać przed przyjaciółmi. O ślubie i dziecku na razie nie myślą. Wszystko przyjdzie z czasem, kiedy naprawdę będą na to gotowi. Nie było sensu niczego przyspieszać. Po co niszczyć to co już mają. A mają więcej niż niejeden człowiek na świecie. Siebie. I tylko to się liczyło. Miłość i szczęście.
Kilka nocy po cudownym ocaleniu odważyli się na kolejny krok. Po kolacji przyrządzonej przez Bootha razem udali się do sypialni. To była ich wspólna decyzja. Byli na to gotowi. Dwa spragnione bliskości ciała w końcu połączyły się w jedno. W chłodną zimową noc w mieszkaniu Tempe wydarzył się cud.
Cztery i pół miesiąca później przyszło zaproszenie z Hospicjum. Po rozmowach z Boothem, Angelą i Cam, Tempe zdecydowała się je przyjąć. Nie wiedziała, że ta decyzja zmieni całe jej życie. Ma przyjechać za dwa tygodnie. Spotka się z dziećmi, pogada z nimi, pobawi się, może zechce im przeczytać jakąś bajkę.

Dwa tygodnie minęły bardzo szybko. Nie było żadnych nowych spraw, więc Bones skupiała się przez ten czas na identyfikacji szczątek z Limbo. Nadszedł w końcu ten dzień.
Spotkanie z dziećmi było bardzo udane. Wszystkie były zachwycone panią antropolog. Obawy Tempe okazały się niesłuszne. Po spotkaniu, kiedy rodzice zabrali wszystkie dzieci z świetlicy, Tempe zaczęła się pakować i poczuła na swoich plecach czyjś wzrok… Odwróciła się i jej oczom ukazał się mały chłopczyk, może ośmioletni, siedzący na krzesełku w rogu sali. Wpatrywał się w Bones tymi swoimi małymi zielonymi oczkami z ogromnym zaciekawieniem. Wyglądał na przestraszonego, rączki trzymał ściśnięte na kolanach. Wyglądał jakby chciał uciec, ale bał się poruszyć. Tempe ostrożnie do niego podeszła i usiadła na krześle obok.
-Cześć, jak masz na imię?- spytała, ale chłopiec nie odpowiedział, tylko patrzył.- Ja jestem Temperance. A ty?
- Michael…- odpowiedział nieśmiało.
-Bardzo ładne imię.
-Pani też ma bardzo ładne imię.
-Mów mi Temperance.
-Dobrze.
-Czemu siedzisz tutaj sam? Gdzie są twoi rodzice?
-Moi rodzice się mnie boją…
-Jak to?
-Boją się mojej choroby. Cały czas płaczą… przychodzą dwa razy w tygodniu… i zawsze są smutni. Pan doktor powiedział, że ja umrę…- Bones nie wiedziała, co powiedzieć. Nie spodziewała się takiej otwartej rozmowy. Co prawda ze śmiercią obcowała na co dzień, ale przecież to tylko małe dziecko…- Ty też się boisz ze mną rozmawiać?
-Nie.
-Czemu nic nie mówisz? Powiedziałem ci, ze umrę, a ty nic nie mówisz… Tak jak oni…
-Michael… Nie boję się ciebie. Gdyby tak było, nie siedziałaby tutaj teraz z tobą. Widzisz, tak to już jest na tym świecie, ze ludzie umierają…
-Tak, ale ja mam tylko osiem lat…
-Tak. Ale życie nie wybiera, Michael.
-Jesteś fajna.
-Dzięki- uśmiechnęła się do chłopca.
-Nie jesteś taka jak oni. Nikt nie chce ze mną rozmawiać, bo wiedzą, ze umieram. Tylko kilku kolegów i jedna dziewczynka bawią się ze mną…
-Chcesz to ja też mogę się z tobą pobawić?
-Chcę- na twarzy chłopca pojawił się uśmiech i iskierki radości w oczach.
-Jak chcesz mogę jutro do ciebie przyjść. Dzisiaj muszę iść do lekarza…
-Też jesteś chora?
-Nie, nie chora. Lekarz musi zobaczyć, czy z moim dzidziusiem jest wszystko w porządku.
-Dzidziusiem?
-Tak- Tempe położyła rękę na swoim zaokrąglonym brzuszku, już dość widocznym, w końcu to piąty miesiąc.- Tutaj jest mój dzidziuś.
-Naprawdę?- spytał niedowierzając. Cała ta sprawa z ciążą była dla niego bardzo fascynująca.- Tutaj?
-Tak.
-Cześć, maluszku- powiedział Michael nachylając się nad brzuszkiem Bones- Masz bardzo fajną mamę, wiesz?- Tempe się uśmiechnęła- I bardzo ładną.
-O, dziękuję ci Michael.
-To prawda, Temperance…- zarumienił się lekko.- Przyjdziesz mnie jutro odwiedzić?
-Tak, jak obiecałam.
-Super! To do jutra!- mały wstał i z uśmiechem wyszedł z sali.
-To niesprawiedliwe…- pomyślała Bones, jak mały zniknął za drzwiami- Taki mały… Przecież to jeszcze dziecko…
Zebrała swoje rzeczy i poszła zapytać lekarza, co takiego dzieje się z Michaelem. To co usłyszała, było przerażające. Chłopiec ma raka i już nic nie da się zrobić. Operacje, terapie.. nic nie pomaga… Został mu najwyżej tydzień, może dwa tygodnie życia…
Z tą smutną wiadomością Tempe wyszła z Hospicjum… „Nie powinno być takich miejsc- mówiła do siebie idąc do swojego lekarza- Dzieci nie powinny chorować. Nie powinny tak cierpieć… Nie powinny umierać…



2.

W domu.
-I jak się czujesz kochanie? Jak maleństwo?- spytał Booth witając ukochaną.
-Wszystko dobrze. Jest zdrowe, nic się nie dzieje- odpowiedziała smutno.
-Więc co się dzieje, Bones? Czemu jesteś taka smutna?
-Byłam w hospicjum…
-Tak, dzisiaj miałaś to spotkanie z dziećmi. I to cię tak smuci, tak? Wiem, to jest przygnębiające miejsce. Te wszystkie chore dzieci, których w ogóle nie powinno tam być…
-Właśnie… Ale… Wiesz…- zdjęła płaszcz i kozaki i siadła na kanapie. Booth usiadł obok, obejmując ją ramieniem.- Poznałam tam takiego chłopca, Michaela. Ma osiem lat… ma raka… lekarze nie dają mu więcej niż dwa tygodnie życia, może mniej…
-To straszne…
-Tak, Booth… Obiecałam, że jutro do niego przyjdę. Nikt go nie odwiedza… Rodzice się boją…
-To najgorsza rzecz, jaką mogą zrobić. Pokazać dziecku swój strach. On potrzebuje teraz wsparcia. Chciałby być normalnym, zdrowym chłopcem, ale rodzina wcale mu tego nie ułatwia, traktując go inaczej, płacząc przy nim. To stale mu przypomina o tym, jak bardzo jest chory.
-Właśnie. Powinni traktować go normalnie…
-Widocznie sytuacja ich przerosła…
-Pewnie tak…
-Kochanie. Proszę cię, nie smuć się tak. Nie lubię jak jesteś przygnębiona.
-Nie mogę przestać o nim myśleć. Ciągle mam go przed oczami.
-Nie możesz się tak zamartwiać- położył rękę na brzuchu Bones- Nie jesteś teraz sama. Chcesz, żeby nasze maleństwo też źle się czuło?
-Nie, nie chcę- złączyła swoją dłoń z dłonią Bootha.- Masz rację, kochanie.
-Ja zawsze mam rację.
-Samiec- alfa.
-Jeśli samiec- alfa  zawsze ma rację, to tak, owszem.
-Kocham cię Booth- pocałowała go i oparła głowę na jego klatce piersiowej.
-Kocham cię, Temperance- głaskał ją delikatnie po policzku.


 3. 

Następnego dnia po południu w hospicjum. Bones jak obiecała, poszła odwiedzić Michaela.
-Cześć, Michael.
-Cześć- na jej widok na twarzy chłopca pojawił się szeroki uśmiech.- Przyszłaś.
-Obiecałam- również się uśmiechnęła.
-Jak czuje się twój dzidziuś?
-Doskonale. Trochę dziś kopie, ale to znaczy, ze czuje się dobrze.
-Fajnie. Co będziemy dzisiaj robić? Lekarz nie pozwolił mi dziś wstawać…
-Nie martw się. Przyniosłam ci coś.- wyjęła z torebki cienką książkę- To jest
-Książka!
-Tak. Ma tytuł „Oskar i Pani Róża”.
-O czym ona jest?
-Jest o chłopcu takim jak ty. No, może starszym o dwa lata.
-Też umierającym?
-O chłopcu, który mieszka w hospicjum. Też jest chory, ale wiesz co?  On ma taką Ciocię Różę, która pomaga mu dorosnąć i przeżyć całe swoje życie w ciągu dwunastu dni.
-To jest możliwe?
-To jest bajka, ale Oskar w to uwierzył i to co niemożliwe dla innych stało się prawdziwe…
-Poczytasz mi tą bajkę?
-Oczywiście, jeśli tylko zechcesz.
-Bardzo chcę.
-Ale pod jednym warunkiem, Michael.
-Tak?
-Codziennie będę czytać ci jeden rozdział. Chcę, żebyś po każdym rozdziale jaki ci przeczytam pomyślał sobie, jak wyglądałaby twoja wersja książki. Jak ty chciałbyś to przeżyć. Wstęp przeczytam ci cały, ale potem… jeden rozdział na dzień, zgadzasz się?
-Dobrze. To znaczy, ze będę mógł sam wymyślić historię Oskara?
-Tak. A może wymyślisz historię o sobie?
-Super!
-To, co? Zaczynamy, Michael?
-Tak!- mały ułożył się wygodnie na dużych poduszkach i wpatrywał się w Bones.
Po godzinie, Bones zbliżała się do końca kolejnego rozdziału. To miał być koniec na dzisiaj, ale początek dla Michaela. Od jutra już tylko jeden na dzień. Czytała, a chłopiec wciąż z wielkim zaciekawieniem się w nią wpatrywał.
-„Chciałabym, żebyśmy się w coś takiego pobawili. A zwłaszcza ty. Od dzisiaj będziesz bacznie obserwował każdy dzień, mówiąc sobie, że ten dzień to jakby dziesięć lat.
Dziesięć lat?
Tak. Jeden dzień to dziesięć lat.
Więc za dwanaście dni będę miał sto trzydzieści lat!
Tak. Wyobrażasz sobie?
(…)
Chciałbym, żebyś złożył mi taką wizytę. Jestem otwarty od ósmej rano do dziewiątej wieczór. Przez resztę czasu śpię, z powodu lekarstw. Gdybyś mnie zastał śpiącego, nie wahaj się mnie obudzić.”- w końcu Bones skończyła czytać.
-To jest niesamowite…
-Też tak uważam.
-czy… Czy my też moglibyśmy się w coś takiego pobawić?
-Chcesz?
-Tak!
-Oczywiście możemy się w coś takiego pobawić. Więc od dzisiaj ty też będziesz obserwował każdy swój dzień, jakby to było dziesięć lat.
-Fajowo!
-Będziesz mi opowiadał, co robiłeś każdego dnia, tak? Stworzymy nową historię. Historię Michaela.
-Napiszemy książkę?
-Tak.
-Ale ja nie umiem ładnie pisać… Ja się dopiero uczę.
-Książka nie musi być tylko pisana. Możesz malować do niej obrazki, możesz zrobić wszystko, co tylko wpadnie ci do głowy.
-Serio?
-Tak.
-Napiszemy własną książkę! I też będę miał taką…- wskazał na egzemplarz „Oskara i pani Róży”- o mnie?
-Tak. Będę mogła ja wydać. Jak ją napiszemy dam ja do drukarni i dostaniesz ode mnie taką książkę.
-A to będziesz moją ciocią Temperance? Tak jak Oskar ma ciocię Różę?
-Oczywiście, Michael.
-Michael i Ciocia Temperance. Jak to ładnie brzmi- uśmiechnął się chłopiec.
-Bardzo ładnie.
-Jutro też do mnie przyjedziesz?
-Przyjdę. Przecież przed nami kolejny rozdział książki.
-Właśnie. Jestem ciekawy, co zrobił Oskara.
-Jutro się wszystkiego dowiesz. A dziś? Pamiętasz o naszej umowie?
-Tak. Jutro będę miał 18 lat i wyobrażam sobie dalsze losy Oskara, albo… moje.
-Dokładnie. To widzimy się jutro.
-Pa, pa ciociu Tempe…- mały pomachał Tempe na pożegnanie. Bones tym razem wyszła z uśmiechem na twarzy.


 4.

Temperance weszła do pokoju Michaela, ku jej zdziwieniu nie był sam. Obok niego siedziała równie mała dziewczyna o pięknych długich blond włosach i niebieskich oczach. Była uśmiechnięta i najwyraźniej bardzo dobrze czuła się w towarzystwie swojego kolegi.
-Cześć Michael- powiedziała Bones.
-Ciocia Tempe!- mały wstał, podbiegł do niej i mocno przytulił.- Miałaś rację.
-Tak?
-Tak!
-Może przedstawisz mnie swojej koleżance?
-Jasne! Ciociu, to jest Joy, moja najlepsza koleżanka…- Michael mówiąc to, lekko się zarumienił, co Ne umknęło uwadze Bones.- Joy… to jest właśnie Ciocia Tempe, o której ci tyle opowiadałem.
-Dzień dobry…- powiedziała nieśmiało dziewczynka.
-Cześć, Joy- Tempe uśmiechnęła się i podała ręką małej. Joy nieśmiało wyciągnęła swoją rączkę i podała ją Bones.- Miło mi cię poznać.
-Michael, nie kłamał. Jest pani naprawdę piękna…
-Mów mi Tempe.
-Dobrze, Tempe…
-Michael tak powiedział?- uśmiechnęła się.
-Tak… I powiedział jeszcze, że nosisz w sobie małego dzidziusia..
-To prawda.
-Gdzie?
-Tutaj- Bones położyła rękę na swoim brzuchu.- Chcesz dotknąć? Daj rączkę…- powoli położyła rękę Joy w miejscu, gdzie rozwijało się dziecko- czujesz? Kopie.
-Tak! Jakie to zabawne!
-Ja też mogę?- niepewnie spytał Michael.
-Jasne- położyła również rączkę Michaela na swoim brzuchu.
-A! rzeczywiście kopie, ale fajne.
-I tak cały dzień… Kopie i kopie. Chyba już nie może doczekać się przyjścia na świat.- Do pokoju weszła jedna z pań opiekunek.
-Joy… O witam Dr Brennan- powiedziała
-Dzień dobry.
-Joy… Musimy iść na badania. Chodź- mała niechętnie wstała i poszła za opiekunką.
-Tempe…- powiedziała, odwracając się w drzwiach do Bones- Przyjdziesz jeszcze kiedyś do Michaela?
-Tak.
-Będę mogła przyjść?
-Oczywiście.
-Super- wyszły na badania.
-I jak Michael? Dzisiaj masz 18 lat… Joy… to tylko twoja koleżanka?
-Nie.. nie tylko.
-Bardzo ją lubisz prawda?
-Bardzo. Jest najpiękniejszą i najbardziej kochaną dziewczynką jaką spotkałem.
-To prawda. Ona wie o tym, że tak bardzo ją lubisz?
-Tak. Ona też mnie lubi.
-To wspaniale.
-Tak. Ciociu. Poczytasz mi „Oskara”?
-Oczywiście. Ale najpierw opowiedz mi co dzisiaj robiłeś…
-Cały dzień zbierałem się, żeby pójść i powiedzieć jej jak bardzo ją lubię. Bałem się. Wiesz, mieć 18 lat wcale nie jest tak łatwo. Myślałem, że to fajnie jest być dorosłym, ale musisz podejmować wiele trudnych decyzji. Dorastanie to syf. Ale już mam to za sobą. Więc, poszedłem do niej, jak już się w końcu odważyłem… i zaprosiłem ją do siebie. Chciałem pokazać jej to…- wyjął z szuflady rysunek- To Joy. Namalowałem to wczoraj.- obrazek rzeczywiście przedstawiał małą, blond dziewczynkę i dużymi niebieskimi oczami. To było niesamowite. Tak mały chłopiec, tak doskonale uchwycił piękno dziewczynki.- Malowałem to prosto z serca… Miałem jej twarz przed oczami… I tak ja zapamiętałem.
-Jest naprawdę piękna.
­-Najpiękniejsza na świecie. Oczywiście ty też jesteś piękna, Tempe, ale… chodzi mi o dziewczynkę w moim wieku…
-Michael, nie musisz się tłumaczyć- uśmiechnęła się Bones- To oczywiste, ze twoja ukochana jest dla ciebie najpiękniejszą osobą na ziemi.
-Jest jak anioł, wiesz?
-Tak?
-Tak. Jest miła, lubi się ze mną bawić, nie boi się mnie… Często się śmieje i ma bardzo piękny uśmiech… Słuchaliśmy razem muzyki Chopina, ten pan jest bardzo dobry. Gra piękną muzykę. Joy też się podobała. Razem malowaliśmy, śmialiśmy się i bawiliśmy. To był bardzo fajny dzień, wiesz?
-Cieszę się. Jesteś szczęśliwy?
-Bardzo.
-Masz jeszcze siłę po tak wyczerpującym dniu posłuchać o dniu Oskara?
-Jak najbardziej. Jestem ciekawy jak Oskar przeżył swój dzień.
-Dobrze- Bones wyjęła książeczką z torebki, Michael usiadł po turecku na łóżku i czekał aż Bren zacznie czytać.

„(…) Peggy Blue, chciałbym ci coś powiedzieć: nie chcę żeby cię operowano. Wyglądasz bardzo ładnie. Do twarzy ci w niebieskim. (…)
Chcę, żebyś to ty Oskarze, bronił mnie przed duchami.
Możesz na mnie liczyć Peggy
Byłem cholernie dumny. W końcu to ja wygrałem!
Pocałuj mnie.
Pocałunki to jakaś obsesja u dziewczyn, naprawdę muszę tego potrzebować. Ale Peggy, w przeciwieństwie do Chinki, nie jest zboczona, nadstawiła policzek i muszę przyznać, że zrobiło mi się ciepło, kiedy ją całowałem.
Dobranoc Peggy.
Dobranoc Oskarze.
I tak, Panie Boże minął mój dzień. Rozumiesz teraz, ze dorastanie to tak zwany, niewdzięczny wiek. Bo naprawdę jest ciężko. Ale w końcu, kiedy się dojdzie do dwudziestki, wszystko się jakoś układa. Więc przedstawiam ci moją dzisiejszą prośbę: chciałbym, żebyśmy się z Peggy pobrali. (…) Jeśli nie masz tego w ofercie, powiedz mi szybko, żebym mógł zwrócić się do właściwej osoby. Nie chciałbym cię pospieszać, ale przypominam, że nie mam dużo czasu. A wiec małżeństwo Oskara i Peggy Blue. Tak lub nie. Zorientuj się, co się da zrobić, bardzo by mnie to urządzało. Do jutra, całusy. Oskar. PS Jaki właściwie jest Twój adres?”

Bones skończyła czytać rozdział. Michael wpatrywał się w nią z otwartą buzią.
-To było piękne, Ciociu… Jak dobrze, ze Oskar odważył się i poszedł powiedzieć Peggy, że ją kocha…
-Tak. Ale widzisz pewną różnice między tobą a Oskarem?- spytała z tajemniczym uśmiechem.
-Nie wiem…
-Ty szybciej się odważyłeś na taki krok. Poszedłeś do niej i jej to powiedziałeś. Jesteś bardzo odważny Michael.
-Chyba tak.- mały się uśmiechnął.- Wiesz, Ciociu Tempe… Ja… też chciałbym żebyśmy się z Joy pobrali…
-Jeśli ty tego pragniesz i… ona tego pragnie, to się spełni. Jutro możesz ją o to zapytać.
-Tak zrobię. Jestem bardziej odważny- ponownie się uśmiechnął i wypiął małą pierś do przodu. Jego zachowanie przypominało Bren o jej ukochanym. Zupełnie, jak Booth, taki mały samiec-alfa…
Bones siedziała jeszcze jakąś chwilę z Michaelem. Rozmawiali, śmiali się i dobrze bawili. W końcu przyszedł czas i Bren musiała wracać do domu. Ze względu na jej stan, trochę szybciej się męczyła. Musiała pamiętać, że teraz odpowiedzialna jest jeszcze za kogoś, za tą malutką osóbkę rozwijającą się pod jej sercem.


5.                                           

„Od czasu kiedy poznałam Michaela, wiedziałam, ze zmieni coś w moim życiu. Wiedziałam, ze dzięki niemu coś zrozumiem. Następnego dnia kiedy przyszłam w odwiedziny, chłopiec czuł się bardzo dobrze. Co prawda lekarze nie widzieli poprawy stanu jego zdrowia, ale Michael promieniował szczęściem. Doktor mówił, że moje wizyty tak na niego wpływają. Nie wiem, czy to prawda, ale jeśli tak, to jestem bardzo szczęśliwa z tego powodu. Wiem, ze nie zostało mu wiele dni życia i jeśli udało mi się sprawić by był szczęśliwy… To wiele dla mnie znaczyło.
Kiedy weszłam do jego sali siedział razem z Joy. Razem wyglądali pięknie. Nie wiem czemu, ale skojarzyli mi się z taką pomniejszoną wersją mnie i mojego partnera. Na ich twarzach malowały się uśmiechy i widać było, że bardzo się kochają.
-Ciociu Tempe- zaczął Michael jak tylko otworzyłam drzwi pokoju.- Miałaś rację. Ja i Joy… właśnie się pobraliśmy- podszedł do swojej żony i delikatnie podniósł jej rękę- To moja żona- na palcu dziewczynki znajdował się czerwony plastikowy pierścionek.
-Gratuluję, moi kochani. Nareszcie. Najwyższy czas. Ile to dziś masz lat, Michael?- spytałam.
-Dzisiaj, już 28- powiedział dumnie.
-To ja mam 29- powiedziała po chwili namysłu Joy.- Jestem od ciebie o rok starsza- dodała z uśmiechem.
-Ale to ja będę zawsze się tobą opiekował. Jestem mężczyzną i muszę dbać o moją żonę.
-Starszą żonę.
-Tak, starszą żoną- zupełnie jakbym słyszała siebie i Bootha. To takie niesamowite.
-Skoro już jesteście małżeństwem, to może… Zechcielibyście mieć jakąś pamiątkę? Na przykład ślubne zdjęcie?- zapytałam.
-Tak!!!- widać było, że ten pomysł bardzo im się spodobał.
-A więc paro młoda, proszę ustawić się do pamiątkowego zdjęcia.
Zeskoczyli z łóżka, Michale podszedł do stolika po kwiaty, które zrobił sam z papieru, wręczył je swojej żonie i trzymając się za ręce ustawili się do zdjęcia. Wyjęłam aparat z torebki
-Uśmiech- powiedziałam patrząc przez obiektyw. Na twarzach dzieci pojawił się szeroki uśmiech, a w oczach błyski radości. Pstryk! I jest.- Pięknie. Poproszę przyjaciółkę i wywoła dla was zdjęcia.
-Super!- skakali z radości- ale z tobą Ciociu też musimy mieć zdjęcie.
-Ok. zaczekajcie chwilkę- wyszłam na korytarz i porosiłam jedną z pielęgniarek by zrobiła nam zdjęcie. Ustawiliśmy się razem i, znowu pstryk. Kolejne zdjęcie jest. Z dwóch zdjęć nagle zrobiło się pięć, dziesięć… wyszła nam cała sesja zdjęciowa. Angela będzie miała trochę roboty.
-Dziękuję- powiedziałam do pielęgniarki. Podeszła do mnie, oddała mi aparat i powiedziała cicho
-Nie wiem, jak pani to robi. Oni nigdy nie godzili się na żadne zdjęcia… Jeszcze nigdy nie widziałam ich takich szczęśliwych.
-Magia- odparłam i sama nie wierzyłam w to, co powiedziałam. Przecież ja nie wierzę w czary.
-Magia…- powtórzyła, uśmiechnęła się do mnie, do dzieci i po chwili wyszła.
-Ciociu, ciociu!- krzyczał Michael podbiegając do mnie.- Poczytasz nam?
-Tak! Tak!- wtórowała mu Joy.
-Oczywiście. Już… Jeśli jesteście gotowi…
-Tak!- krzyknęli razem i usiedli na łóżku. Wyjęłam książeczkę i siadłam obok nich.
-To zaczynamy…

„Załatwione, jesteśmy małżeństwem. Dzisiaj dwudziesty pierwszy grudnia, zbliżam się do trzydziestki i właśnie się ożeniłem jeśli chodzi o dzieci, postanowiłem z Peggy Blue, że pomyślimy o nich później. Szczerze mówiąc, sądzę, że nie jest jeszcze gotowa.
(…)
Kiedy się obudziłem, mogliśmy porozmawiać.
- Więc to poważna sprawa ty i Peggy?
-Jeszcze jak, ciociu. Jestem cholernie szczęśliwy. Pobraliśmy się dzisiaj w nocy.
-Pobraliście się?
-Tak. Robiliśmy wszystko, co robią mężczyzna i kobieta, kiedy są małżeństwem.
-Tak?
-A co ty sobie myślisz? Która to teraz godzina? Skończyłem dwadzieścia lat i mam swoje życie, no nie?
-Jasne.
-Poza tym, wyobraź sobie, wszystko, co dawniej, kiedy byłem młody, wydawało mi się ohydne, na przykład pocałunki, pieszczoty, teraz mi się podoba. Niesamowite, jak człowiek się zmienia, prawda?
-Bardzo się cieszę, Oskarze. Doroślejesz.
-Jednego tylko nie zrobiliśmy, pocałunku z języczkiem. Peggy Blue bała się, że od tego może zajść w ciążę. Jak sądzisz?
-Myślę, że ma rację.
-Tak? Można mieć dzieci, jeśli pocałuje się kogoś w usta? W takim razie będę miał dzieci z Chinką.
-Nie martw się Oskarze, to mało prawdopodobne. Bardzo mało.
(…)
Peggy Blue przysięgła, że dziś wieczór to ona przyjdzie do mnie, jak tylko będzie mogła, a ja przysiągłem jej, że tym razem nie będę jej wkładał języka. Bo fakt, że to nie sztuka mieć dzieci, ale trzeba jeszcze mieć czas, żeby je wychować.
To tyle Panie Boże. Nie wiem o co cię prosić dziś wieczorem, bo to był piękny dzień. Chociaż tak. Spraw, żeby jutrzejsza operacja Peggy przebiegła pomyślnie. Nie tak jak moja, jeśli rozumiesz, co chcę powiedzieć.
Do jutra. Całusy
Oskar
PS: Operacje to nie są sprawy duchowe, może nie masz tego na składzie. Więc sprawy, żeby niezależnie od tego, jaki będzie wynik operacji, Peggy Blue dobrze go przyjęła. Liczę na ciebie.”

I Michael i Joy siedzieli z szeroko otwartymi buziami. Byli lekko zszokowani. Pierwszy odezwał się Michael.
-Ciociu…  To prawda, czy nie?
-Co takiego?- spytałam.
-Można mieć dzieci, jak pocałuje się kogoś w usta?
-Nie, to jest niemożliwe.
-Uff- oboje odetchnęli z ulgą.
-Joy, ja bardzo cię kocham, wiesz?- zwrócił się do żony.
-Ja ciebie też- odpowiedziała- Ale…
-Ale… chyba na razie nie będziemy mieli dzieci, prawda?
-Prawda. Też nie jesteśmy na to gotowi. Tak jak Oskar i Peggy.
-Właśnie. Oskar ma rację. Trzeba mieć czas, żeby je wychować.
-Tak, czyli… na razie… żadnych dzieci?
-Na razie- oboje się uśmiechnęli i przytulili. No tak, gdyby od pocałunki sprawiały, że kobiety zachodziłyby w ciążę, to… moglibyśmy z Boothem założyć przedszkole. I to nie jedno…  To chyba jednak dobrze, ze to nieprawda.
Pobawiliśmy się jeszcze chwilę razem, potem pożegnałam się z moim ulubionym małym małżeństwem i wróciłam do domu do mojego ukochanego.


6.

Dzisiaj do Joy przyjechali rodzice i zabrali ją na cały dzień, dobrze się czuła, więc lekarz nie mieli żadnych przeciwwskazań. Gorzej było z Michaelem. Dziś czuł się bardzo słabo. Dostał kolejne leki i znowu słaby, leżał przykuty do łóżka
Nie miał na nic siły, ale za wszelką cenę chciał posłuchać o Oskarze. Siadłam więc na krzesełku obok jego łóżka i zaczęłam czytać…

„Peggy Blue była dzisiaj operowana. Przeżyłem dziesięć strasznych lat. Ciężko jest być trzydziestolatkiem, to czas pełen trosk i obowiązków.
(…)
Ciocia Róża trzymała mnie za rękę, żebym się nie denerwował.
- Czemu twój Pan Bóg, ciociu, pozwala, żeby istnieli tacy ludzie jak Peggy i ja?
- Całe szczęście, że powołuje was do życia, Oskarku, bo bez was świat nie byłby taki piękny.
Nie. Nie rozumiesz. Dlaczego Pan Bóg pozwala, żebyśmy byli chorzy? Albo jest zły, albo nie jest aż taki mocny.
- Od razu widać, że nie jesteś chora!
- Co możesz o tym wiedzieć?
Kompletnie mnie zatkało. Nigdy nie pomyślałem, że ciocia Róża, która zawsze ma czas i jest taka troskliwa, może też mieć jakieś problemy.
- Nie musisz nic przede mną ukrywać, ciociu, możesz mi wszystko powiedzieć. Mam co najmniej trzydzieści dwa lata, raka, żonę na sali operacyjnej, więc znam trochę życie.
- Kocham cię, Oskarze.
- Ja ciebie też.
(…)
Potem znowu spałem. Niesamowite, ile ja teraz sypiam.
Przed wieczorem ciocia Róża obudziła mnie, mówiąc, że Peggy Blue jest już z powrotem i że operacja się udała.
Poszliśmy razem ją odwiedzić. Przy łóżku stali jej rodzice. Nie wiem, kto ich uprzedził, Peggy czy ciocia Róża, ale wyglądało na to, że wiedzą, kim jestem, traktowali mnie z dużym szacunkiem, postawili dla mnie krzesło między sobą, tak że mogłem posiedzieć przy żonie razem z teściami.
Cieszyłem się, bo Peggy wciąż była niebieskawa. Doktor Dusseldorf zajrzał na chwilę, potarł sobie brwi i powiedział, że za parę godzin to się zmieni. Spojrzałem na matkę Peggy, która nie jest niebieska, a mimo to jest bardzo ładna i pomyślałem, że właściwie moja żona Peggy może mieć kolor, jaki zechce, a ja i tak będę ją kochał.
Peggy otworzyła oczy, uśmiechnęła się do nas, do mnie, do swoich rodziców, a potem znowu zasnęła.
Jej rodzice byli spokojni, ale musieli jechać.
- Powierzamy ci naszą córkę - powiedzieli mi. - Wiemy, że możemy na ciebie liczyć.
Z ciocią Różą poczekaliśmy, aż Peggy otworzy oczy po raz drugi, a potem poszedłem do siebie odpocząć.”

Jako, że następny rozdział jest krótki, postanowiłam go jeszcze przeczytać. W ten sposób będę mogła dłużej z nim posiedzieć, a on nie będzie czuł się samotny.

„- Nie wiem, co mnie podkusiło, ciociu, z Brigitte...
- Tak zwany demon południa, Oskarze. Dopada mężczyzn między czterdziestym piątym a pięćdziesiątym rokiem życia: chcą się upewnić, sprawdzić, czy podobają się jeszcze innym kobietom oprócz tej, którą kochają.
- No dobrze, jestem normalny, ale też baran ze mnie, no nie!
- Tak. Jesteś najzupełniej normalny.
- Co powinienem zrobić?
- Kogo kochasz?
- Peggy. Tylko Peggy.
- To powiedz jej. Pierwszy związek jest zawsze bardzo kruchy, podatny na różne wstrząsy, ale jeśli jest dobry, trzeba walczyć o jego zachowanie.
Jutro, Panie Boże, jest Boże Narodzenie. Nigdy nie kojarzyłem, że to są Twoje urodziny. Spraw, żebym pogodził się z Peggy, bo nie wiem, czy to z tego powodu, ale jestem dziś wieczór bardzo smutny i w ogóle nic mi się nie chce.
Do jutra, całusy, Oskar.
PS: Teraz, kiedy już jesteśmy kumplami, co chcesz dostać ode mnie na urodziny?”

-Nigdy bym nie zrobił czegoś takiego mojej kochanej Joy- mówił cicho, bardzo słabym głosem- Kocham tylko ją i nigdy bym jej nie zdradził, jest moją Joy.
-Wiem, Michael.- powiedziałam gładząc go po głowie.
-Dobrze, ze operacja Peggy się udała. Chciałbym, żeby Joy też była zdrowa. Chciałbym być zdrowy, żeby móc się nią opiekować…
Zrobiło mi się bardzo smutno. Patrzyłam na tego maleńkiego chłopca, który tak bardzo cierpiał przez swoją chorobę. Czułam, że nieobecność Joy tak na niego wpływa, ale… niestety lekarstwa już przestawały działać i nawet obecność jego żony, nie pomoże mu pokonać choroby… Chce mi się płakać…
-Jestem zmęczony, Ciociu… Chyba pójdę spać…- powiedział zamykając oczy.
-Dobrze, kochanie- pocałowałam go w czoło i wstała.
-Nie odchodź, Tempe…- usłyszałam, jego mała rączka mnie zatrzymała, na chwilę jeszcze otworzył oczy.- Zostaniesz ze mną, dopóki nie zasnę?
-Oczywiście..
Usiadłam z powrotem. Cały czas trzymałam go za rączkę. Po pięciu minutach Michael spał. Był spokojny, ale.. czułam, że jest smutny. Cicho wstałam, spakowałam się, jeszcze raz pocałowałam go w czoło
-Dobranoc, Michael.- szepnęłam i wróciłam do domu.

Temperance Brennan weszła do mieszkania i ciągle nie mogła przestać myśleć o chłopcu. Wiedziała, ze umiera, on wiedział, że umiera i nikt nie mógł nic na to poradzić… Nawet nie zauważyła, że nadal płaczę. Podszedł do niej ukochany, przytulił i czuła jak wszystko puszcza. płakała jak dziecko…
-Coś się stało, Michaelowi, kochanie?- spytał mocno tuląc Tempe w swoich silnych ramionach.
-On umiera… Booth… Był dzisiaj taki smutny… Taki słaby. Leżał na tym swoim łóżeczku podłączony do kroplówek… i…- nic więcej nie była w stanie powiedzieć.
-Spokojnie, Bones, spokojnie, kochanie. Pomagasz mu się z tym pogodzić, musisz być silna. On nie może widzieć, że się boisz, że płaczesz…
-Wiem… Ale to jest dla mnie takie trudne. Nie mogę patrzeć, jak umiera takie małe dziecko… Takie kochane…
-Przywiązałaś się do niego. Dlatego stało się to jeszcze trudniejsze.
-Tak, Booth. Pokochałam tego chłopca. Tak bardzo go pokochałam…
-Kochanie. Popatrz na mnie- uniósł delikatnie twarz Bren…ich oczy się spotkały. Otarł łzy…- Ci których kochamy zawsze z nami będą, tutaj- przyłożył swoją rękę do miejsca, którym biło jej serce-. Zawsze.
Tylko patrzyła, nie była w stanie nic powiedzieć, patrzyła w te jego piękne czekoladowe, pełne miłości oczy i wiedziała, ze jej nie okłamuje, że nie mówi tego tylko po ty, by zrobiło jej się lepiej, nie kłamie.
-Kocham cię, Booth- nie czekała na odpowiedź tylko powoli zbliżyła swoje usta do niego i po chwili delikatnie muskali swoje wargi.
-Kocham cię, Temperance- powiedział na chwilę przestając. Jednak po chwili złączyli swe usta w namiętnym pocałunku. na początku był bardzo delikatny, ale powoli przeradzał się w coraz bardziej zachłanny. Z rozkoszą smakowali swoich ust. Pogłębiali pocałunek. Tempe czuła się bezpiecznie, wiedziała, że przy nim niczego nie musi się bać.
Nie zjedli kolacji, razem poszli do sypialni złączeni nadal w pocałunku. powoli pozbyli się swoich ubrań i leżąc na łóżku po raz kolejny doświadczyli cudu. Booth oczywiście był bardzo delikatny, w końcu jego Bones nosiła teraz w sobie ich dziecko.
Zasnęli wtuleni w siebie. Bones wiedziała, że jutro wszystko będzie inaczej wyglądało. Booth ma rację, nie może się załamywać, musi pomóc Michaelowi. Nie może przełożyć swojego strachu na to biednie dziecko. Nie ma takiego prawa. Spała z uśmiechem na ustach, spała w jego ramionach, więc nic złego nie mogło się stać…


7.

Dzisiaj Michael był w na tyle dobrym stanie, ze lekarz prowadzący pozwolił mu wyjść na dwór. Hospicjum było otoczone przepięknym parkiem i zielenią, więc mieliśmy gdzie pójść na spacer. Ubrałam go ciepło. Pamiętam, ze jest bardzo osłabiony i podatny na wszelkie infekcje, dlatego nie mogło zabraknąć chociaż cienkiej czapki, chustki na szyję i kurteczki. Jako, ze w moim stanie też musiałam o siebie dbać, byłam równie dobrze zabezpieczona. Coraz ciężej mi się chodzi, maluch już swoje waży, poza tym nie jestem przyzwyczajona do tak dużego brzucha, a miałam wrażenie, ze z każdym dniem rośnie coraz bardziej. Ciuchy, które ostatnio kupiłam już były za ciasne, także nie obyło się bez małych zakupów. Mój partner jest z każdym dniem coraz bardziej szczęśliwy, a i Michael jest widocznie podekscytowany tym, co się ze mną dzieje. Ta cała ciąża jest dla niego wciąż nie lada zagadką. Zastanawia się, jak dziecko może znajdować się moim brzuchu, wewnątrz mnie. Czaszami zadaje trudne pytania „Ciociu Tempe, a jak ten maluszek wydostanie się na świat?”. I co odpowiedzieć? Przecież nie powiem mu, jak dokładnie wygląda poród. Choć nie wierzę w czary, to powiedziałam Michaelowi, że mamusia zasypia, a lekarze, którzy są jak czarodzieje, w tajemniczy sposób sprawiają, że dzidziuś pojawia się na świecie. Wiem, że nie powinnam tak zmyślać, ale mimo, że Michale dziś ma skończone 48 lat, to myślę, że mówiąc mu prawdę i tak by tego do końca nie zrozumiał. Lepiej jest pozostać w świecie magii i czarów. Tak jest dla nas o wiele przyjemniej. Oboje cieszymy się, że możemy razem przebywać w tym nierealnym świecie, gdzie wszystko jest możliwe, nie ma kłopotów i wszystko zależy od nas. To dzięki niemu tam jestem. Nigdy nie wierzyłam w magię, ale teraz muszę przyznać, że coś w tym jest. Chyba zaczynam wierzyć…
Ale wracają do naszego spaceru. Ciepło ubrani wybraliśmy się na przechadzkę po parku. Joy znowu miała jakieś kontrolne badania i musiała zostać w szpitalu. Michael bardzo chciał przy niej być, ale nie pozwolono mu wejść na salę. Żeby choć trochę oderwać jego myśli od badań żony, za zgodą lekarza, zabrałam go na świeże powietrze. Obiecałam oczywiście, że wrócimy, jak tylko Joy będzie znowu w normalnej sali.
Pochodziliśmy między wysokimi drzewami, słońce świeciło wysoko. To był bardzo piękny dzień. Żadne z nas nie czuło się na siłach na długie spacery, dlatego po kilkunastu minutach usiedliśmy na ławeczce pod zielonym dębem.
Michael był dzisiaj jakiś smutny. Mimo lepszego stanu zdrowia, widziałam, że coś go gnębi.
-Michael. Powiedz mi- zaczęłam- dlaczego dziś jesteś taki smutny?
-Joy…- odpowiedział cicho.
-Coś się z nią stało?
-Jutro albo pojutrze ma wrócić do domu…
-To znaczy, że dobrze się czuje?
-Tak. Podobno ostatnie badania były, jak powiedział lekarz „zadowalające”, więc… teraz wróci do domu.
-Dlatego jesteś taki smutny, tak?- spytałam trzymając jego małą rączkę w swojej.
-Tak, bo… zostanę znowu sam. Mam 48 lat i… zostanę sam na starość… moja żona wyjedzie i… wiem, ze już jej nigdy nie zobaczę, nie jestem głupi, ciociu… Stracę ją.
-Michael. Odpowiedz mi na jedno pytanie.
-Tak?
-Bardzo kochasz, Joy, prawda?
-Jak nikogo na świecie. To moja żona. Zawsze będę ją kochał.
-A więc nigdy jej nie stracisz.
-Ale ona jutro wyjeżdża.
-Tak, ale… jeśli ją kochasz, na zawsze pozostanie z tobą- wzięłam jego rączkę i przyłożyłam do jego serduszka-  Tutaj, kochanie, zawsze ją znajdziesz. Nieważne, jak daleko będzie, w twoim sercu pozostanie na zawsze. Zawsze będzie przy tobie. Jeśli będziesz o niej pamiętał i nadal kochał, tak jak kochasz, zostanie z tobą. W sercu.
-Jesteś pewna, ciociu?- spytał mnie podejrzliwie na mnie patrząc.
-Jestem pewna, kochanie. Nasi najbliżsi, których kochamy, o których pamiętamy, zawsze będą w naszych sercach, a dopóki tam będą… nigdy ich nie stracisz.
-Czy… i ja będę zawsze z tobą? Wiesz… kiedy już umrę, czy zostanę w twoim sercu? Będziesz mnie pamiętać?... zawsze?
-Oczywiście, Michael. Zawsze będę cię pamiętać i nigdy nie przestanę kochać.
-I będziemy razem, tak?
-Zawsze będę cię nosić w swoim sercu. Michael, tak, będziemy razem. Pamiętasz? Nieważne jak daleko, zawsze pozostaje tutaj- przyłożyłam rękę do swojego serca.
-Kocham cię Ciociu Tempe- Michael ze łzami w oczach mocno się do mnie przytulił.
-Kocham cię Michael- przytuliłam jego małe ciałko do serca i ręką otarłam łzy spływające po jego policzku- Nie płacz, skarbie. Zawsze będziemy razem.
-Już nie płaczę- otarł ostatni łzy, popatrzył na mnie i szeroko się uśmiechnął- Już nie płaczę, Ciociu.
Tak bardzo pokochałam tego chłopca… Ma w sobie niesamowitą silę i niewyobrażalną miłość.
Kiedy wracaliśmy humor Michaela znacznie się poprawił. Trzymał mnie za rękę i z dużym uśmiechem na twarzy nucił jakąś melodię.
W pokoju chłopca jak obiecałam pierwszego dnia, zabraliśmy się za czytanie kolejnego rozdziały „Oskara i Pani Róży” tym razem dołączyła do nas Joy. Siedzieli trzymając się za ręce i z uwagą słuchali opowieści o kolejnym dniu z życia Oskara.

„Szanowny Panie Boże,

Dzisiaj rano, o ósmej, powiedziałem Peggy Blue, że kocham ją, tylko ją i że nie wyobrażam sobie życia bez niej. Rozpłakała się, wyznała, że zdejmuję jej z serca wielki ciężar, bo ona też kocha tylko mnie i na pewno już nigdy nikogo nie znajdzie, zwłaszcza teraz, kiedy jest różowa.
(…)
W każdym razie, kiedy się obudziłem, było ciemno, zimno i cicho, a ja leżałem sam na wilgotnym dywaniku. Wtedy po raz pierwszy pomyślałem sobie, że może zrobiłem głupstwo.
Wysiadłem z samochodu i wtedy zaczął padać śnieg. Ale nie był taki przyjemny jak w „Walcu śnieżynek” z Dziadka do orzechów. Zęby szczękały mi jak nie wiem co.
Zobaczyłem duży oświetlony dom. Poszedłem w jego kierunku. Z trudem. Żeby dosięgnąć dzwonka, musiałem podskoczyć tak wysoko, że padłem jak długi na wycieraczkę.
Tam właśnie znalazła mnie ciocia Róża.
(…)
- Wszyscy w szpitalu cię szukają, Oskarze. Pełna mobilizacja. Twoi rodzice są zrozpaczeni. Zawiadomili policję.
- To do nich podobne. Myślą, że ich pokocham, kiedy zakują mnie w kajdanki...
- Co masz im do zarzucenia?
- Boją się mnie. Boją się ze mną rozmawiać. A im bardziej się boją, tym bardziej mam wrażenie, że jestem potworem. Dlaczego ich tak przerażam? Jestem aż taki brzydki? Śmierdzę? Kompletnie zidiociałem?
- Nie boją się ciebie, Oskarze. Boją się choroby.
- Choroba jest częścią mnie. Nie muszą zachowywać się inaczej, dlatego że jestem chory, chyba że mogą kochać tylko zdrowego Oskara?
- Kochają cię, Oskarze. Powiedzieli mi to.
- Rozmawiasz z nimi?
- Tak. Są bardzo zazdrośni o to, że się tak dobrze rozumiemy. To znaczy może nie zazdrośni. Smutni. Smutni, że im się nie udaje.
Wzruszyłem ramionami, ale złość trochę mi przeszła. Ciocia Róża zrobiła mi drugą gorącą czekoladę.
- Wiesz, Oskarze, umrzesz któregoś dnia. Ale twoi rodzice także umrą.
Zdziwiło mnie to, co mówi. Nigdy dotąd o tym nie myślałem.
- Tak. Oni też kiedyś umrą. Samotnie. Ze strasznymi wyrzutami sumienia, że nie udało im się pogodzić ze swoim jedynym dzieckiem, Oskarem, którego bardzo kochali.
- Nie mów mi takich rzeczy, ciociu, bo dostanę chandry.
- Pomyśl o nich, Oskarze. Zrozumiałeś, że umrzesz, bo jesteś inteligentnym chłopcem. Nie zrozumiałeś jednak, że nie ty jeden. Wszyscy kiedyś umrzemy. Twoi rodzice. Ja.
- Tak. Ale ja pierwszy.
- To prawda. Ty pierwszy. Ale czy z tego powodu wszystko ci wolno? Czy wolno ci zapominać o innych?
- Zrozumiałem, ciociu. Zadzwoń do nich.”

Kiedy skończyłam czytać oboje siedzieli i nic nie mówili. Postanowiłam, że to ja pierwsza się odezwę
-Kochani…- zaczęłam- Już mówiłam dziś Michaelowi, ale myślę Joy, że ty też musisz wiedzieć- spojrzałam na dziewczynkę- Wiem, ze jutro wracasz do domu i że będziesz bardzo tęsknić za swoim mężem.
-Tak- z oka Joy spłynęła łza.
- Nie płacz, słonko- uśmiechnęłam się do niej. Michael starł łzę z policzka ukochanej.
-Ciocia ma rację, kochana żono. Nie musisz płakać. Ja zawsze będę przy tobie, a ty zawsze będziesz przy mnie. Tutaj- przyłożył swoją dłoń do serca Joy- I tutaj- drugą rękę przyłożył do swojego serca- Ciocia mówi, że ci których kochamy i o których pamiętamy, zawsze tu będę. Nie ważne, jak daleko wyjadą, tutaj pozostaną na zawsze.
-W sercu?- spytała dziewczynka patrząc w oczy Michaela.
-Tak. W naszych sercach. Kocham cię, Joy- uśmiechnął się.
-Kocham cię Michael. I Zawsze będę- przytulili się do siebie, a ja cichutko siedziałam i obserwowałam tą piękną scenę. W oku zakręciła mi się łza. Te dzieci mają w sobie tyle miłości, tyle ciepła… tak bardzo się kochają. Położyłam rękę na swoim brzuchu i czułam kopnięcia swojego maluszka. Ono też kocha… czuję to…
-Kochani, zostawię was teraz samych- powiedziałam po chwili- Jutro do was przyjdę- wstałam i uśmiechnęłam się do dzieci.
-Ciociu…- powiedzieli razem- Jesteś najwspanialsza na świecie. Zawsze będziesz w naszych sercach- kolejna łza spłynęła mi po policzku.
-A wy w moim- przytuliliśmy się na pożegnanie i chwilę potem wyszłam.
To najwspanialszy dar- Dzieci. Najpiękniejsze, co może człowieka spotkać w życiu. I pomyśleć, że kiedyś tak się przed tym broniłam, ze nie chciałam mieć dzieci… Może się bałam, że nie będę dobrą matką? Nie wiem czego się bałam. Dzieci są wspaniałe i… takie kochane. Dzięki Michaelowi i Joy już się nie boję. Już nigdy. Cieszę się, że niedługo będę miała dziecko, że my będziemy mieli dziecko. Cieszę się, jak nigdy i nie mogę się doczekać, aż wreszcie będę mogła tulić je w ramionach.
To był naprawdę piękny dzień. Zobaczyłam wielką miłość dwójki dzieci. Niesamowitych dzieci i… przestałam się bać. Dziękuję Michael, dziękuję Joy… Kocham Was.


 8.

Dziś nadszedł dzień pożegnania. Kiedy weszłam do Sali zobaczyłam uśmiechniętego Michaela. Wiedziałam, ze ani on ani Joy już nie cierpią z powodu rozstania. Zrozumieli, ze kilometry nigdy nie będą w stanie ich rozdzielić. Miłość przetrwa wszystko. Teraz i ja to wiem.
Siedziałam z Michaelem, kiedy przyszła do nas Joy. Chciała przed wyjazdem posłuchać jeszcze rozdziału z książki, chciała pobyć jeszcze w ramionach męża.
Kiedy już siedzieli wtuleni w siebie, zaczęłam czytać…

„(…)
Zajrzał do nas doktor Dusseldorf Miał, jak zwykle, minę zbitego psa, która sprawia, że ze swoimi czarnymi krzaczastymi brwiami wygląda jeszcze bardziej malowniczo.
- Czesze pan sobie brwi, panie doktorze? - zapytałem.
Rozejrzał się wokół siebie, zaskoczony, jakby chciał spytać cioci Róży, moich rodziców, czy dobrze usłyszał. W końcu, zdławionym głosem, powiedział: tak.
- Niech pan nie robi takiej miny, doktorze Dusseldorf. Będę z panem szczery, bo zawsze uczciwie brałem lekarstwa, a pan skrupulatnie próbował zwalczyć moją chorobę. Niech pan się nie zachowuje, jakby czuł się winny. To nie pana wina, że musi pan oznajmiać ludziom złe nowiny, choroby o łacińskich nazwach i to, że nie ma ratunku. Niech pan sobie odpuści. Niech pan się wyluzuje. Nie jest pan Panem Bogiem. To nie pan rozkazuje naturze. Pan tylko stara się naprawiać. Niech pan trochę wyhamuje, doktorze Dusseldorf, przestanie się tak przejmować, nabierze trochę pokory, bo inaczej nie będzie pan mógł długo wykonywać tego zawodu. Proszę spojrzeć, jak pan wygląda.
Słuchając mnie, doktor Dusseldorf miał usta otwarte, jakby połykał jajko. Potem uśmiechnął się, tak naprawdę, i pocałował mnie.
- Masz rację, Oskarze. Dziękuję, że mi to powiedziałeś.
- Nie ma za co, panie doktorze. Do usług. Niech pan przyjdzie, kiedy pan zechce.
(…)
Szanowny Panie Boże,
Peggy Blue opuściła szpital. Wróciła do domu. Nie jestem głupi, wiem, że już nigdy jej nie zobaczę.
Nie będę do Ciebie pisał, dlatego że mi smutno. Przeżyliśmy razem życie, Peggy i ja, a teraz zostałem sam i leżę w łóżku łysy, stary i zmęczony. Ohydnie jest się starzeć.
Dzisiaj przestałem Cię lubić.
Oskar.”

-Oskar ma rację…- pierwszy odezwał się Michael.- To nie wina lekarza… Jest bardzo mądry…
-To prawda- odpowiedziałam, patrząc na dzieci.
-Ale się złożyło… Peggy wyjeżdża… Joy też…- spojrzał na żonę- Ale my dzięki tobie wiemy coś, czego nie wiedział Oskar.- złapał żonę za rękę- My wiemy, że nigdy siebie nie stracimy, że na zawsze już będziemy razem. Nic nam w tym nie przeszkodzi.
-Masz rację, Michael.
-Ciociu?- spytał, a ja czułam niepewność w jego głosie. Niepewność i strach.
-Tak?
-Powiedz mi… Wiem, że ty mi to powiesz. Ty jedna rozmawiasz ze mną szczerze… o wszystkim…
-Co chcesz wiedzieć, kochanie?- spytałam wiedząc, że szykuje się jakieś trudne pytanie.
-Czy… Czy umieranie boli?- takiego pytania się jednak nie spodziewałam i przyznam szczerze, ze trochę mnie zwaliło z nóg. Zebrałam jednak w sobie siły, powstrzymałam łzy, które cisnęły mi się do oczu i spokojnie odpowiedziałam…
-Nie, Michael. Nie boli. Śmierć jest jak zasypianie. Po prostu zamykasz oczy, zaczynasz śnić… śnić coś pięknego… Pojawia się świat jaki sobie wymarzysz i… zostajesz w nim. Zostajesz w tym wymarzonym, pięknym świecie, gdzie wszystko jest tak, jak chcesz. Każdy wyobraża go sobie inaczej. Wszystko zależy od ciebie. Śmierć to jak kolejne, nowe życie.- Michael przez jakiś wpatrywał się we mnie tymi swoimi małymi oczkami, chyba rozpracowywał, czy mówiłam prawdę. Jak mogłabym go okłamać. Booth w to wierzy… A jeśli on w to wierzy to coś musi w tym być. Tak naprawdę sama chcę w to uwierzyć. Patrzył na mnie i nic nie mówił. Też się nie odezwałam. Czekałam… W końcu odetchnął i powiedział:
-Dziękuję, Ciociu, że mnie nie okłamujesz. Wierzę ci. Wiesz, ja tak naprawdę nie boję się śmierci… Bałem się.. bólu. Już tyle razy mnie coś bolało, że tego chyba bym nie zniósł. Staram się trzymać, starałem się trzymać, nie płakać, nie krzyczeć, kiedy mnie kłuli, robili zastrzyki, operacje… ale to zawsze bolało…
-Wiem, Michael.- ile to dziecko wycierpiało w swoim życiu… Nie potrafię sobie nawet tego wyobrazić. I teraz okazuje się, ze ten cały ból był na nic… bo chłopiec i tak umrze… i nic nie da się z tym zrobić. Ta bezsilność mnie przeraża. Dlaczego tacy kochani, mili, szczęśliwi i zakochani ludzie muszą tak cierpieć? Dlaczego nikt nie może z tym nic zrobić?
-Wiesz, co jeszcze mnie boli?- spytał po chwili.
-Co?
-To, że moi rodzice tego nie rozumieją, że… nadal się mnie boją… Dlaczego? Przecież ja już się z tym pogodziłem. Ja wiem, że umrę i jestem na to gotowy. Dlaczego oni nie potrafią tego zrozumieć i pogodzić się z tym?- mówił smutny- To boli mnie najbardziej, zawsze bolało… Płacz mamy, kiedy myślała, ze nie widzę, szepty… i ten ich wzrok… Jakbym zrobił coś złego, a to przecież nie moja wina, że jestem chory. Nie moja wina, Ciociu! Ja tego nie chciałem, nie zrobiłem im tego specjalnie- coś w nim pękło, był bardzo roztrzęsiony- Traktują mnie, jakby to była moja wina, traktują mnie jakbym już nie żył i już nade mną płaczą. Czemu oni nie są tacy jak ty Tempe? Ty mnie rozumiesz, rozumiesz śmierć i wiesz, że tak czasami już jest. Niczego przede mną nie ukrywasz, nie kłamiesz, nie starasz się na siłę uśmiechać, kupować mi prezentów, żeby pokazać, jak mnie kochasz. Nie płaczesz po kryjomu, nie udajesz, ze wszystko jest w porządku. Czemu oni tacy nie mogą być?- chłopiec zaczął płakać. Było źle. Nie bał się śmierci, nie potrafił sobie poradzić z odtrąceniem rodziców… Joy przytuliła męża do siebie.
-Kochany…- szepnęła- Rodzice tacy są. Kochają cię, dlatego tak bardzo się boją…
-Joy ma rację, Michael- podeszłam do nich i usiadłam obok na łóżku.- Kochają cię i dlatego to jest dla nich takie trudne…
-Michael?- Joy uniosła twarz męża i spojrzeli sobie w oczy- Oni w końcu to zrozumieją. Nie wiń ich za to, że płaczą. Nie są tak silni jak ty. Nie rozumieją tego, jak Ciocia Tempe… Ale kochają cię i… myślę, że powinieneś im wybaczyć.- Michael patrzył na żonę, na mnie… Otarł łzy i lekko się uśmiechnął.
-Chyba macie rację…
-Słuchajcie, mam coś dla Was…- powiedziałam wstając i wyciągając prezent z torebki- Obiecałam wam…
-Co to, Ciociu?- miałam rację, ciekawość pozwoli im zapomnieć o trudnym temacie rozmowy.
-To jest…- podałam im dwie małe paczuszki.- Zobaczcie sami- uśmiechnęłam się. Oboje trzymali paczuszki w rękach i przyglądali się im z zaciekawieniem. Popatrzyli na siebie, na mnie… kiwnęłam głową, że mogą rozpakować… ostrożnie zerwali papier, spojrzeli na jego zawartość i widziałam, jak na ich twarzyczkach maluje się coraz szerszy uśmiech…
-To jest… Ciociu, to jest…- mówił Michael ze wzruszeniem w głosie.
-To jest nasze zdjęcie ślubne…- dokończyła za niego Joy.- Jakie… piękne…
-Obiecałam wam.
-Ale… jak? Ono jest takie… piękne… takie…- jąkał się Michael.
-Mam przyjaciółkę artystkę. Poprosiłam ją, żeby coś dla was wyczarowała i… wyczarowała. Dodała coś od siebie i…
-To jest cudowne Tempe!- oboje zeszli z łóżka i przytulili się do mnie. Angela naprawdę się na tym zna. Właściwie zrobiła kolaż trzech zdjęć, oprawiła w piękną ramkę, sama nie wiem z czego ją wyczarowała, a jak pytałam, powiedziała, że i tak mi nie powie… Cała Ange….Na jednym zdjęciu stał Michael i Joy objęci z uśmiechami na twarzy. Na drugim siedzieli na łóżku, a na trzecim… moim ulubionym…byliśmy we trójkę… Ja w środku, a obok mnie Joy i Michael z główkami opartymi o mój duży brzuch i wielkimi uśmiechami na twarzy. Tak po prawdzie, to na tym zdjęciu jest nas czwórka…
Kiedy już mnie wyściskali, siedli z powrotem na łóżku i wpatrywali się w zdjęcie „Dziękuję Ange”
-Kochani, muszę na chwileczkę wyjść… zaraz do was wrócę, dobrze?- wstałam.
-Gdzie idziesz ciociu?- spytał Michael podnosząc wzrok.
-Do łazienki. Dzidziuś jest wymagający- uśmiechnęłam się.
-Achaaa- powiedzieli- I tak nie bardzo wiem, co to znaczy- dodał Michael z dziwną miną, chyba wyglądał wtedy tak, jak ja, kiedy ktoś coś do mnie mówił, a ja mówiłam „Nie wiem co to znaczy” Hmm, to tak to zawsze wyglądało z boku… Bardzo dziwna mina… Muszę się podszkolić, żeby jej za często nie używać, chociaż.. Booth mówi, że to we mnie kocha. Więc może, jednak nie będę niczego zmieniać.
-To znaczy, ze Ciocia musi siusiu- powiedziała z powagą Joy. Michael zrobił kolejną dziwną minę. Jak ja kocham te dzieci.
-Acha… dobrze…- powiedział w końcu, ale wydaje mi się, ze nadal nie bardzo rozumiał jaki jest związek między wymagającym dzidziusiem, a siku. Wstałam i wyszłam.
Poszłam oczywiście do toalety, ale nie do końca to był mój cel. Musiałam pójść do Lekarza Michaela. Kiedy weszłam do niego do gabinetu, na krzesłach po drugiej stronie biurka siedziało dwoje ludzi. Rodzice Michaela… Idealnie. Właśnie chciałam się z nimi skontaktować.
-Przepraszam, że przeszkadzam, ale… Państwo są rodzicami Michaela, prawda?- spytałam od razu.
-Tak…- odpowiedziała kobieta. Miała łzy w oczach.
-Dzień dobry, Dr Temperance Brennan- przywitałam się.
-To pani, tak?- tym razem odezwał się mężczyzna- Ciocia Temperance?- spytał niepewnie.
-Tak. To ja.
-Słyszeliśmy ile pani zrobiła dla naszego synka…- kobieta otarła łzy i spojrzała na mnie- Dziękujemy. My, nie potrafimy… Ma pani dzieci? Widzę, ze jest pani w ciąży, ale…
-Niedługo będę miała. Za niecałe cztery miesiące.
-Więc nie wie pani, jakie to straszne dowiedzieć się, ze pani jedyne, najukochańsze dziecko umiera?
-Nie wiem, ale widziałam wiele razy ból rodziców, kiedy dowiadywali się o stracie dziecka. Nie potrafię sobie tego wyobrazić…
-Dr Brennan jest antropologiem sądowym- dodał lekarz.
-Chciałabym, żeby poszli państwo ze mną do Michaela.- powiedziałam wprost- Ona was bardzo potrzebuje.
-Ale jak…?- kobieta wyglądała jakby znowu miała się rozpłakać.
-On nie boi się śmierci. Pogodził się z tym. Jedyna rzecz jaka go boli, to, to, ze jego rodzice nie potrafią tego zrozumieć. On was potrzebuje. Myślicie, ze on nie widzi jak płaczecie po kątach, jak szepczecie, powiedział mi to dzisiaj, dziecko widzi wszystko. Przepraszam, ze to powiem, ale taka jest prawda, nawet jeśli was to zaboli trudno, ale może coś zrozumiecie. Powinniście wziąć się w garść, pójść do niego i z nim porozmawiać, normalnie. Traktujcie go jak dawniej, nie pokazujcie mu, ze przeraża was jego choroba. Nie przelewajcie swojego strachu na niego. Michael umrze, nic na to nie poradzicie, ale musicie zdać sobie sprawę, ze to może nastąpić w każdej chwili. Nigdy sobie nie wybaczycie, ze przed jego śmiercią, nie potrafiliście się z nim pogodzić, powiedzieć mu, jak bardzo go kochacie, bo tego jestem pewna. Kochacie go i dlatego to was tak boli. Rozumiem to. Ale idźcie do niego, możecie nie dostać drugiej szansy. Kiedy on odejdzie, już nigdy z nim nie porozmawiacie. Wykorzystajcie ten czas, który wam został. To jest dla niego bardzo ważne- rozgadałam się jak najęta… Oni tylko patrzyli na mnie z szeroko otwartymi oczami. Kiedy skończyłam zapadła głucha cisza. Nikt nie odważył się odezwać. Po prostu stali i patrzyli na mnie… Nie płakali… Chyba musieli pozwolić informacjom dojść do nich. Mówiłam trochę szybko… Dopiero po jakimś czasie odezwała się matka
-Dziękuję…- i znowu cisza. Wymienili spojrzenia między sobą, potem popatrzyli na mnie- Ma pan rację. – wstali, zabrali rzeczy- Musimy do niego pójść, Dr Brennan, pójdzie pani z nami?
-Oczywiście.- uśmiechnęłam się. Dotarło do nich. Pozostało im teraz tylko naprawić relację z synkiem. Odwróciliśmy się w kierunku drzwi, podszedł do mnie lekarz
-Jest pani bardzo mądrą kobietą- powiedział z uśmiechem- Dziękuję pani.
-Wiem, doktorze. Oni musieli to usłyszeć…
-Dobrze, ze im pani to powiedziała…
Wróciliśmy do Sali Michaela.
-Michael…- zaczęłam- Mam dla ciebie jeszcze jedną niespodziankę.
-Jeszcze jedną? Jaką?- spytał ciekawy.
-Najlepszą.- uchyliłam drzwi… oczom Michaela ukazały się dwie tak dobrze znane sylwetki.
-Cześć, synku…- powiedzieli.
-Mama? Tata?
-Tak- żadne z nich nie płakało. Uśmiechali się. Michael patrzył na nich, jakby nie wierzył, ze tam są. Po chwili wstał z łóżka, ostrożnie się do nich zbliżył, patrzył… i przytulił z całej siły
-Cieszę się, ze przyszliście!
-My też, kochanie…- powiedziała matka, kucając.
Przytulali się, wycałowali… było im to potrzebne. Nareszcie się porozumieli.
Po chwili…
-Mamo, tato- zaczął Michael podchodząc do łóżka. Szedł powoli. Widać było, że ma coraz mniej siły. Czuł się źle, wiedziałam to, ale nie dał po sobie nic pokazać. Walczył. Był silny, ale… umierał…- To moja żona, Joy- przedstawił im ukochaną.
-Żona?- spytali zaskoczeni i popatrzyli na mnie. Uśmiechnęłam się i skinęłam głową.
-Tak. W końcu mam już 78 lat- uśmiechnął się, a rodzice ponownie spojrzeli na mnie. Uśmiechałam się. Nie wiedzieli dokładnie co się dzieje, ale zaakceptowali wszystko- Pobraliśmy się już dawno. Kocham ją.
-Witaj w rodzinie, Joy- tata podszedł do dziewczynki i wyciągnął do niej rękę.
-Cześć- powiedziała lekko speszona.
-Chodźcie, siądźcie ze mną i z Joy… Joy zaraz wraca do domu. Cieszę się, ze poznaliście moją żonę.
Rodzice usiedli. Michael pokazał im zdjęcia ze ślubu. Byli bardzo szczęśliwi. Patrzyłam na o wszystko z boku. Michael opowiedział im swoje życie, pokazał zdjęcia, opowiedział o ślubie o tym, że na razie nie będą mieć dzieci, że już nie zdążą, ale bardzo się kochają. Michael wyjaśnił rodzicom, że mimo, że Joy wyjeżdża to i tak zawsze będą razem, bo łączy ich wielka miłość. Oboje spojrzeli na mnie, a w ich oczach widziałam wszystko. Nie musieli mówić, odczytałam to… „Dziękuję”, nic więcej nie było potrzebne. A tego czytania z oczu nauczyłam się od ciebie, mój kochany. Przed twarzą pojawił mi się uśmiech Seeley’a.
Po godzinie przyszli rodzice Joy. Porozmawiali chwilę i nadeszło to co nieuniknione. Musieli się pożegnać. Joy wyjeżdża… Nie płakali. Przytulili się, szepnęli „Kocham cię” i… Joy wyszła z rodzicami. Będę za nią tęsknić… Na zawsze pozostanie w moim sercu.
Michael czuł się coraz słabiej, położył się do łóżka. Nadszedł czas na mnie… a skoro Michael ma przy sobie teraz swoich rodziców, mogę spokojnie wrócić do domu. Potrzebują trochę czasu, muszą się sobą nacieszyć.
-Na mnie już czas, Michael- powiedziałam, wstając.
-Już idziesz, Ciociu?- spytał słabym głosem.
-Muszę, kochanie. Ale… twoi rodzice zostaną przy tobie…
-Ciociu- wyciągnął rączki do góry, podeszłam… mocno mnie przytulił i szepnął do ucha- Kocham cię Ciociu… Dziękuję ci za wszystko. Dzięki tobie jestem szczęśliwy. Wiem, że jest ze mną coraz gorzej, ale nie boję się…- uśmiechał się. Spojrzałam w jego oczka i nie widziałam w nich strachu, widziałam radość.
-Ja też cię kocham, Michael. i… dziękuję ci.
Pocałowałam go w policzek, Michael pocałował mnie, wstałam.
-Do widzenia- zwróciłam się do rodziców.
-Do widzenia, Dr Brennan- odpowiedzieli z uśmiechem- Dziękujemy- również się uśmiechnęłam. Pomachałam jeszcze raz Michaelowi na pożegnanie i… wróciłam do domu.
To chyba był dobry dzień… Prawda?


 9.

Dziś rano, gdzieś koło godziny 9, kiedy byłam w Instytucie, zadzwonił mój telefon. Myślałam, że to Booth…. Wiedziałam, że nie dotyczy to na pewno żadnej nowej sprawy. Odkąd jestem w ciąży, już prawie szósty miesiąc, nie jeżdżę w teren. Nie siedzę też długo w pracy, nie chcę narażać naszego dziecka… Spojrzałam na wyświetlacz…. Nie znam tego numeru… Odebrałam… „Brennan?”… Coś się stało?... Oczywiście już… już jadę. Do widzenia…
Dzwonili rodzice Michaela, poprosili bym jak najszybciej przyjechała do hospicjum. Coś się dzieje… czuję to. Może Michael gorzej się poczuł? Mam jakieś dziwne złe przeczucie.
Szybko poszłam do Dr Saroyan i poprosiłam o wolne na dzisiejszy dzień. Muszę do niego jechać. Na szczęście nie było żadnego problemu. Jak dobrze jest mieć tak kochanych przyjaciół, którzy… po prostu cię rozumieją, nie pytają… ufają ci. Znalazłam ich, tutaj w Jeffersonian. Zebrałam rzeczy i najszybciej jak mogłam, wyszłam z Instytutu. Zamówiłam taksówkę, na tym etapie ciąży wolę nie ryzykować jeżdżenia samochodem, zresztą gdyby Booth się dowiedział…
Jak na złość w mieście były straszne korki, a ja czułam, że nie mam dużo czasu i… martwiłam się tym, że nie wiem, co się dzieje… W końcu dotarliśmy, wyszłam z taksówki tak szybko, że zapomniałam o zapłaceniu kierowcy, musiałam się wrócić. Przeprosiłam… zrozumiał. Weszłam do budynku i szybko skierowałam swe kroki do Sali Michaela. Otworzyłam drzwi, ale… nikogo nie było. Co tu jest grane? Rozejrzałam się po pomieszczeniu… Nic z tego nie rozumiem… Przyszli rodzice Michaela… Wyglądali źle…
-Dr Brennan…- zaczął mężczyzna.
-Co się stało? Przyjechałam najszybciej jak mogłam. Gdzie Michael? Znowu ma jakieś badania? Co się dzieje?- zarzucałam ich pytaniami.
-Dr Brennan… Michael…- zaczęła kobieta, ale załamał jej się głos. To był znak… już wiem, co się stało…
-Czy…?
-Tak- powiedział mężczyzna- Michael nie żyje…
-Ale… Jak? Przecież wczoraj…
-Zmarł dzisiaj w nocy. Zasnął i kiedy rano chcieliśmy go obudzić… Nie zareagował… Odszedł…
-Uśmiechał się…- dodała kobieta. Rozpłakałam się. Pierwszy raz tak naprawdę się rozpłakałam. Nie mogłam się powstrzymać. Przecież wiedziałam, że on umrze, wiedziałam to… przygotowałam go na to… ale to wciąż bardzo boli. Wiem, że będzie nadal w moim sercu, nigdy o nim nie zapomnę, ale… już z nim nie porozmawiam… Michael, przecież nie skończyłam czytać ci książki… Poczułam się źle, tata Michaela chyba to zauważył, nogi mi się ugięły, pomógł mi usiąść…
-Ostrożnie Dr Brennan…- powiedział zatroskany- Spokojnie, proszę oddychać, spokojnie… tak…- stosowałam się do wskazówek i po chwili poczułam się odrobinę lepiej. Ale ból w sercu… on został i myślę, że szybko nie zniknie. Taki ślad już nigdy się nie zagoi.
Michael… wierzyłam we wszystko, co ci mówiłam, o śmierci, o innym świecie, o tym, ze zawsze będziemy razem, ale… przykro mi… Pokochałam cię, jak własne dziecko…
Położyłam ręce na swoim brzuchu i siedziałam. Nie wiedziałam, co mam powiedzieć… po raz pierwszy nie potrafiłam wydusić z siebie słowa…
-Lepiej się pani czuje?- spytała kobieta siadając koło mnie.
-Tak… Nic mi nie jest…- odpowiedziałam.
-Nawet pani nie wie ile pani dla nas zrobiła. Gdyby nie to, co wczoraj usłyszeliśmy… nie zdążylibyśmy pogodzić się z synem. Dzięki pani nasz dzień wygląda inaczej… Nie potrafię sobie wyobrazić, co by było, gdybyśmy wczoraj tu nie przyszli. Drugiej szansy już byśmy nie dostali… nigdy… Michael był gotowy…
-Tak… Wydaje mi się, że… on już dawno był gotowy… Czekał tylko na odpowiedni moment. Myślę, ze dał wam szansę. Czekał aż przyjdziecie i też to zrozumiecie. Kiedy się z wami spotkał, porozmawiał, kiedy się pogodziliście… poczuł, ze spokojnie może odejść…Wczoraj… pożegnał się ze mną… Powiedział „Kocham cię Ciociu… Dziękuję ci za wszystko. Dzięki tobie jestem szczęśliwy. Wiem, że jest ze mną coraz gorzej, ale nie boję się” teraz wiem, że to było pożegnanie. Wiedział…
-Myślę, że wiedział, Dr Brennan… z nami też się pożegnał… wczoraj…
-Niesamowity chłopiec… Będę za nim bardzo tęsknić…
-Wiemy, co zrobiła pani dla naszego synka- odezwał się tata- Jeszcze raz dziękujemy…- Nie odpowiedziałam, uśmiechnęłam się tylko.
-Michael zostawił coś dla pani…- matka podeszła do stolika, otworzyła szufladę i wyjęła z niej zaklejony list. Podeszła do mnie- Proszę… Jest adresowany do pani…- podała mi list.
-Co to takiego?- spytałam zaskoczona.
-Nie wiem. Nikt nie otwierał. To do pani…- uśmiechnęła się. Siedziałam i wpatrywałam się w niewielką kopertę…
-Zostawimy panią na chwilę samą…- powiedział ojciec Michaela, zabrał żonę i wyszli, a ja zostałam sama w miejscu, w którym ostatnio tak często przebywałam…
W końcu zebrałam się na otworzenie listu… Dużymi literami, lekko krzywymi był napisany list do mnie…. Widać było, że Michael bardzo się starał, ale wiedziałam też, że ciężko było mu go napisać, to było widać po kształcie liter… Nie miał już siły trzymać długopisu w ręce… Dlatego list był krótki… Zaczęłam czytać…

„Kochana Ciociu!
Przepraszam Cię, ale… ale wypożyczyłem „Oskara” i chciałem sam doczytać do końca… Czułem, że nie zdążysz mi przeczytać, a bardzo chciałem poznać zakończenie. Nie udało mi się… zostały mi dwa rozdziały… i czuję, że zaczynam umierać. W końcu mam już 88  lat. To bardzo dużo. Przeżyłem całe swoje życie dobrze i niczego nie żałuję. Mam żonę, która mnie kocha, którą ja bardzo kocham i mam Ciebie, Ciociu Temperance. Dziękuję Ci. Pokazałaś mi świat, miłość i życie. Dzięki Tobie pogodziłem się z rodzicami. Czekałem na to. Wiedziałem, że mogę odejść, ale ta jedna niewyjaśniona sprawa mnie trzymała. Nie mogłem umrzeć, nie rozmawiając z moimi rodzicami. Ich też bardzo kocham, Ciociu…
Chyba czas się pożegnać… Czuję, że już się nie zobaczymy…
Odwiedziesz mnie czasem? Bardzo bym tego chciał… Chciałbym zobaczyć twojego dzidziusia. Przyjdź z nim kiedyś do mnie, ja Cię zobaczę. Będę wiedział kiedy. Mówiłaś mi kiedyś, że ci których kochamy, na zawsze zostają z nami. Wierzę w to, bo to czuję. Na zawsze pozostaniesz w moim sercu… Mam nadzieję, że mnie nie zapomnisz. Jesteś moją najukochańszą Ciocią Temperance. Będę za Tobą tęsknił.
Michael.
PS Miałaś rację to jak zasypianie….”

Czytałam i czułam jak łzy powoli spadają na kartkę… Wiedział… Czuł to… Chciał przeczytać Oskara? Michael kochanie, wiem, ze teraz na mnie patrzysz… Czuję to…
Wyjęłam książkę z torebki, siadłam na krzesełku, na którym zawsze siedziałam czytając Michaelowi i Joy… Otworzyłam na przedostatnim rozdziale…
-Kochany, dotrzymam obietnicy. Poznasz historię Oskara do końca…. Mam nadzieję, że mnie słyszysz… -spojrzałam w bliżej nieokreśloną przestrzeń i czułam… że mnie słucha, widziałam go siedzącego na łóżku i wpatrującego się we mnie tymi swoimi pięknymi, zaciekawionymi oczkami… Zaczęłam czytać… Przedostatni rozdział, bardzo krótki…

„Szanowny Panie Boże
Sto dziesięć lat. To dużo. Chyba zaczynam umierać.
Oskar”

Czułam jak ciepła łza spływa po moim policzku… szybko jednak ja starłam… Michael nie może widzieć moich łez… Przewróciłam kartkę i…
-To już ostatni rozdział, Michael…

„Szanowny Panie Boże,

Chłopiec umarł.
Będę wciąż panią Różą, która odwiedza chore dzieci, ale nie będę już ciocią Różą. Byłam nią tylko dla Oskara.
Zgasł dzisiaj rano, w czasie półgodzinnej przerwy, kiedy z jego rodzicami poszliśmy napić się kawy. Zrobił to bez nas. Myślę, że czekał na tę chwilę, żeby nas oszczędzić. Jakby chciał, żebyśmy nie cierpieli, patrząc, jak odchodzi. To on w gruncie rzeczy nad nami czuwał.
Jest mi ciężko na sercu, Oskar w nim mieszka, nie mogę go wyrzucić. Muszę powstrzymać łzy aż do wieczora, nie chcę, aby mój ból konkurował z bezbrzeżną rozpaczą jego rodziców.
Dziękuję Ci, że dałeś mi poznać Oskara. Dzięki niemu byłam zabawna, wymyślałam legendy, znałam się nawet na zapasach. Dzięki niemu śmiałam się i przeżywałam radość. Bardzo mi pomógł w Ciebie wierzyć. Jestem przepełniona miłością, czuję, jak mnie pali, dał mi jej tyle, że starczy na wszystkie następne lata.
Do zobaczenia, ciocia Róża.
PS: Przez ostatnie trzy dni Oskar stawiał na szafce przy łóżku kartonik. Myślę, że to Ciebie dotyczy. Napisał na nim: „Tylko Bóg ma prawo mnie obudzić”.”

Michael zrobił to samo… Świadomie, bez nas… nie chciał żebyśmy widzieli, jak umiera… Jakie te dwie historie są do siebie podobne… Nie wiem, jak długo siedziałam… Chyba bardzo długo… Czułam jego obecność i nie chciałam wychodzić, dopóki tak było…
W końcu ktoś wszedł do Sali… Myślałam, ze to rodzice Michaela, ale jakie było moje zdziwienie, jak w drzwiach zobaczyłam… Bootha.
-Booth? Co ty tu robisz?- chyba wyglądałam jakbym zobaczyła ducha.
-Bones, kochanie… Jest wieczór…- powiedział. Dopiero teraz spojrzałam za okno… robiło się ciemno… Przesiedziałam połowę dnia…?- Przyjechałem po ciebie.

-Skąd wiedziałeś, ze…
-Przecież codziennie tu przychodziłaś… do Michaela. Co się stało? Nie zadzwoniłaś, martwiłem się o ciebie… i o nasze maleństwo…- podszedł do Bren.
-Michael umarł, Booth. Dziś w nocy. Zostawił dla mnie list…- pokazała list od Michaela.
-Mój Boże…- Bootha bardzo zmartwiła ta wiadomość. Mimo, ze nie poznał Michaela osobiście… wiedział ile znaczył dla Bones…
-Booth. Nie możemy płakać- powiedziała widząc łzę w jego oku- Michael by tego nie chciał. Był gotowy, chciał odejść… Miał 88 lat…Byłoby mu przykro widząc, jak płaczemy… On nad nami czuwa…
-Bones…
-Wiem, nigdy w to nie wierzyłam. Ale… dzięki Michaelowi uwierzyłam… Naprawdę czuję jego obecność, Booth… Naprawdę…
-Kocham cię Bones.
-Kocham cię… Seeley…
-Chodźmy do domu…
-Tak…- wstała i dopiero poczuła, jak bardzo jest zmęczona… Zachwiała się… Booth ją podtrzymał.
-Co się dzieje, kochanie?
-Nic… Jestem zmęczona… Za dużo wrażeń… Poza tym.. nasze dziecko nie dawało mi dziś spokoju, wierci się cały dzień, kopie…
-To znaczy, ze zdrowe. Złap mnie za szyję. Zaniosę cię do samochodu.
-Booth nie możesz dźwigać. Twoje plecy…
-Daj spokój. Ciebie zawsze mogę nosić- uśmiechnął się.
-Pamiętaj, że teraz nie jestem sama… Ważę dużo, dużo więcej… Nasz maluszek już zdążył nieźle podrosnąć… Jestem gruba i ciężka…
-I najpiękniejsza na świecie- pocałował Bones- Ciążą bardzo ci służy kochanie. Nieważne, że ważysz więcej. Promieniejesz, jesteś zupełnie inną kobietą… Piękną, kochaną, moją… moją Bones.
-Booth…
-Złap mnie za szyję. Uniosę i ciebie, i nasze dziecko- Tempe w końcu posłuchała, oplotła jego szyję i Booth podniósł dwójkę ukochanych osób. Ostrożnie zaniósł ich do samochodu. Ruszyli do domu…

Wróciliśmy do domu…


10.

Dwa dni później odbył się pogrzeb chłopca, na którym oczywiście nie zabrakło Bones, Bootha i Angeli. Przyszła też Joy z rodzicami, przyjaciele, lekarze z hospicjum i oczywiście rodzice Michaela.
-…Niech spoczywa w pokoju.- skończył ksiądz. Pierwsza do trumny podeszła Joy, położyła małą białą różę..
-Kocham cię mój mężu..- szepnęła ze łzą w oku- Wiem, ze zawsze przy mnie będziesz. W sercu…
Każdy po kolei podchodził. Dopiero na końcu, kiedy wszyscy już się rozchodzili podeszła Bones z Boothem… Chciała chwilę pobyć z nim sama. Położyła białą różę… Stała i patrzyła… Wiedziała, ze nie powinna, ale jednak nie potrafiła powstrzymać łez. Same spływały po jej policzkach.
-Michael… Przepraszam, wiem, ze nie powinnam płakać- powiedziała ocierając łzy- Ale nie potrafię… Tak bardzo cię pokochałam… Będzie mi ciebie bardzo brakowało. Mam nadzieję, że jednak jeszcze się kiedyś spotkamy. Obiecałam ci, że na zawsze pozostaniesz w moim sercu i to się nigdy nie zmieni. Nigdy cię nie zapomnę. Nawet nie wiesz ilu rzeczy mnie nauczyłeś, ile pomogłeś mi zrozumieć… dzięki tobie stałam się innym człowiekiem… Dziękuję ci za to.
Booth stał obok i patrzył na swoją ukochaną. Nie poznawał jej… Tak bardzo się zmieniła przez te wszystkie lata… a teraz… dzięki Michaelowi zmieniła się jeszcze bardziej. Już dawno nie była tą zimną, racjonalną panią antropolog, niewierzącą w miłość, uczucia, przywiązanie, przeznaczenie… w Boga… Stała się najcieplejszą osobą, jaką kiedykolwiek znał. Miała w sobie tyle miłości, tyle uczucia… Od zawsze wiedział, ze pod tą maską kryje się mała dziewczynka o wielkim sercu. Miał rację. Teraz już nie bała się otworzyć na świat. Nie bała się pokazywać swojej słabości.
Po jakimś czasie podszedł do niej… Objął ją w pasie, a ręce położył na jej brzuchu. Czując jego dotyk, Bones mocno się w niego wtuliła. Cicho płakała… ale wiedziała, że nie jest sama. Już nigdy więcej. Ułożyła głowę na jego ramieniu i stali tak razem wtuleni nad grobem Michaela.
-Wracajmy do domu, Booth…- szepnęła po jakimś czasie- Jestem bardzo zmęczona…
-Dobrze, kochanie- odpowiedział. Przytulił ją i razem ruszyli do samochodu.

W domu
-Połóż się kochanie- powiedział Booth zdejmując płaszcz Tempe- Musisz odpocząć.
-Tak… Ostatnio coraz szybciej się męczę…- powiedziała. Booth pomógł jej się rozebrać i zaprowadził do sypialni. Położyła się. Przykrył ją kocem
-Jak się czujesz?
-Dobrze, Booth…
-Zrobię ci herbaty i zaraz do ciebie przyjdę.
-Dobrze…

Po kilku minutach wrócił z kubkiem ciepłej herbaty, postawił ją na stoliku, a sam wskoczył do łóżka. Bones od razu się w niego wtuliła. Oplótł ją ramieniem, jedną ręką gładził po głowie, a drugą położył na jej brzuchu.
-Zmieniłaś się Tempe…- powiedział po jakimś czasie.
-Tak… Ty pomogłeś mi się zmienić…- odpowiedziała cicho kładąc głowę na jego klatce piersiowej.
-Mówię o jeszcze innej zmianie… O tym czego nauczył cię Michael i Joy… Czytałem książkę, którą napisałaś… o nich i o sobie…
-Masz rację… Dzięki nim wiele zrozumiałam…  Zrozumiałam, co jest w życiu najważniejsze… Patrząc na nich… ich małżeństwo… Zobaczyłam, jak potężna jest miłość, jak ważne jest by się jej nie bać i… jeśli się ją spotka, poddać jej się bez wahania. Miłość pomogła im przetrwać najtrudniejszy okres… Jest tak silna… Nigdy bym nie powiedziała, że może być aż tak silna… Kiedyś w nią nie wierzyłam, byłam głupia… To najpiękniejsza rzecz pod słońcem… Zrozumiałam to i cieszę się, że ja też ją znalazłam. Dzięki nim, zrozumiałam też, jak bardzo, bardzo cię kocham i że moje życie bez ciebie nie ma sensu. Potrzebuję cię, jak tlenu, bez ciebie nie oddycham, nie żyję… nie ma mnie. Jesteś częścią mnie, jesteśmy jednością… bez niej nie istnieję… Jesteś moim sercem, a człowiek nie może żyć bez serca…
-Bones..- z oka agenta płynęły łzy szczęścia- Tak bardzo cię kocham. Moje życie bez ciebie też nie istnieje. Istniejemy tylko razem. Tylko razem możemy żyć…
-Tak. Tylko razem istniejemy…. Osobno nas nie ma. Jesteśmy jednym ciałem, jedną duszą…
-Tak, kochanie….
-A nasza córeczka jest cudem..
-Największym cudem. Najlepszym i najpiękniejszym cudem. Owocem potężnej miłości, naszej miłości.
-Teraz już nasze życie zostało podzielone na trzy części. Bez naszej córeczki nie ma nas…
-Tak, Bones. Żadne z nas nie może istnieć osobno.
-Pobierzmy się, Booth…
-Co?- to było zupełnie niespodziewane. Bones… Jak ona się zmieniła…
-Weźmy ślub. W kościele, taki najprawdziwszy. Stańmy się prawdziwą rodziną, przed Bogiem…
-Bones…- Booth czuł, jak w oczach zbierają mu się łzy.
-Tego też mnie nauczyli. Wiary, Booth. Wiary w Boga… Ty mnie tego nauczyłeś… Chcę wierzyć.
-Jeśli tego chcesz, Bones… Będę najszczęśliwszym człowiekiem na świecie…
-Tego chcę Booth.
-Więc pobierzmy się.
-Jak najszybciej.
-Jak najszybciej, kochanie…

Dwa tygodnie później odbyła się uroczystość. Skromna, kameralna, tylko najbliżsi przyjaciele. Ślub był oczywiście w kościele. Bones w pięknej białej sukni i Booth w najlepszym smokingu ślubowali sobie „miłość, wierność i uczciwość małżeńską” przed obliczem Boga. Dla wszystkich było to niespodzianką, ale dobrze wiedzieli, ze to już nie jest ta sama Temperance Brennan sprzed kilku lat. Byli szczęśliwi widząc, że te dwie zagubione dusze w końcu się odnalazły i złączyły.
Wesele też było piękne. Mały, wynajęty domek, bliscy i… zakochani, którzy od tego dnia stają się prawdziwą rodziną.

Miesiąc później…
Bones wpadła na chwilę do Instytutu. Nie do pracy, już nie pracuje… zostało niewiele do rozwiązania, poza tym zrozumiała, że teraz dziecko jest najważniejsze i to o nie musi dbać przede wszystkim. Sama zaproponowała Boothowi, że pod koniec ciąży powinna wziąć wolne i odpoczywać w domu..
-Cześć Ange…- powiedziała wchodząc do gabinetu artystki.
-Cześć sweety!- pisnęła Angela i od razu podbiegła do przyjaciółki.- Jak ty pięknie wyglądasz- patrzyła na nią z wielkim uśmiechem. Bones miała na sobie niebieską sukienkę, która pięknie układała się na jej bardzo dużym brzuchu. Na jej twarzy malowało się niezmierne szczęście. Kwitła.
-Jak się czuje maleństwo i mamusia?- spytała.
-Dziękuję, Ange, czujemy się bardzo dobrze- Bren uśmiechnęła się- Ale… muszę usiąść…- Ange podstawiła przyjaciółce krzesło. Bren usiadła- Jest coraz cięższa… Już z trudem mi się chodzi.. czuję, że to już niedługo…
-Tak się cieszę, sweety.
-Ja też. Nawet nie wiesz jaka jestem szczęśliwa… Tak bardzo kocham Bootha, naszą córeczkę… Cieszę się, że przestałam się bać… i… wreszcie mam rodzinę, o której zawsze marzyłam. Kochającą rodzinę…
-I jesteś panią Booth- powiedziała z uśmiechem Ange.
-Tak. Jak to ładnie brzmi, prawda? Temperance Brennan- Booth…
-lepiej nie może, kochana.
-Ange.. byłam dzisiaj u wydawcy…
-Zgodził się?
-Tak. Powiedział, ze wyda książkę… Rozmawiałam też wcześniej z prawnikami i powiedzieli, ze nie będzie żadnych problemów z prawami autorskimi. Zgodzili się na publikacje książki na podstawie „Oskara i Pani Róży”
-Wspaniała wiadomość.
-Tak. Za niecały miesiąc powinna się pojawić…
-O tu jest moja żona- powiedział Booth wchodząc do gabinetu Angeli.
-Booth.- Bren odwróciła się do męża. Podszedł do niej i pocałowali się na powitanie. Angela mimo, ze już tyle razy to widziała, nadal nie mogła wyjść z podziwu. Patrzyła na całującą się parę z wielkim uśmiechem na twarzy.
-Słyszałem, że uda się wydać książkę- powiedział, kiedy skończyli pocałunek. Nie podniósł się jednak, ciągle byli bardzo blisko.
-Tak…
-Bardzo się cieszę, Bones…- znowu się pocałowali. Bren wplotła rękę we włosy Seeley’a, on objął ją w pasie… Ange nic nie mówiła. Nie chciała im przerywać.
-Ange… Pozwolisz, że zabiorę swoją żonę do domu…- powiedział odwracając się do artystki.
-jasne, Seeley.- odpowiedziała. Booth pomógł Bones wstać, przytulił do siebie…
-Do zobaczenia, Ange…- powiedziała Bren odwracając się do przyjaciółki.
-Pa, sweety.
Wyszli. Angela siedziała i uśmiechała się sama do siebie.
„Jak ja się cieszę, że wreszcie jest między wami, tak jak być powinno”. Nagle usłyszała głośny, przerażający krzyk…


11.

Wybiegła z gabinetu  i pognała w miejsce, z którego dochodziły krzyki. Zobaczyła Bones trzymającą się za brzuch…i panikującego Bootha. Bren ciężko oddychała, Cam, która już zdążyła przybiec, pomogła jej usiąść.
-Co się dzieje?- spytała przerażona Ang.
-Ange… ja rodzę…- wydyszała Bones.
-O Boże!- pisnęła artystka
-Angela dzwoń po karetkę!- krzyknęła Cam- Jack, zajmij się Boothem, bo nam tu zaraz padnie!- zwróciła się do Hodginsa- Brennan oddychaj spokojnie.
Karetka przyjechała bardzo szybko. Zabrali rodzącą Bones do szpitala. Booth pojechał z Jackiem, Cam i Angelą, oczywiście samochodem Hodginsa. Sam nie był w stanie prowadzić.

Szpital.
-Doktorze…- powiedział Booth wyskakując z samochodu
-Zabieramy żonę na porodówkę.- odpowiedział.
-Spokojnie Booth. Wszystko będzie dobrze- Bones uśmiechnęła się do męża.
-Mogę być przy porodzie?- spytał niepewnie.
-Chcę żebyś przy mnie był, Booth…- spojrzała na lekarza. Ten tylko kiwnął głową i ruszyli do środka.

Po godzinie na świecie pojawiła się mała dziewczynka…

Sala.
Bones leżała wykończona na łóżku, obok niej siedział Seeley. Czekali na swoją córeczkę.
-Kiedy ją do nas przyniosą, Booth?- pytała zniecierpliwiona i patrzyła na drzwi.
-Spokojnie, kochanie…- Booth dotknął dłonią policzka Bones. Czując jego ciepło trochę się uspokoiła, spojrzała w te jego piękne czekoladowe oczy i już wszystko było dobrze- Zrobią jej badania i na pewno zaraz ją do nas przywiozą…
-Tak bardzo chcę ją już zobaczyć… Nie mogę się doczekać…
-Wiem.
-Nigdy nie sądziłam, że będę miała dziecko… Nigdy nie wierzyłam, że to jest możliwe… A jednak, zobacz…My jesteśmy małżeństwem, a gdzieś tam jest nasza kochana córeczka…
-Zawsze ci mówiłem, że ty też będziesz miała rodzinę, Bones.
-Najwspanialszą… Nawet w najskrytszych marzeniach nie sądziłam, że spotka mnie takie szczęście… Najpierw ty, a teraz… dziecko… Kocham cię, Booth i będę ci to powtarzać zawsze i tak często jak to tylko możliwe. Kocham cię…
-Ja też cię kocham Bones i nigdy nie przestanę…
Do Sali weszła pielęgniarka wioząc małą dziewczynkę.
-Państwo Booth?- zaczęła zbliżając się do łóżka Tempe- Wasza córeczka.
-To ona… Booth….- Tempe podniosła się na łóżku by lepiej zobaczyć dziewczynkę.
-Tak, Bones, to ona- na ich twarzach pojawiły się szerokie uśmiechy. Tak szczęśliwi to chyba jeszcze nie byli nigdy.
-Zdrowa. Dziesięć na dziesięć punktów. Zdrowa i… piękna. Czuję, że nie będzie mogła opędzić się od mężczyzn- pielęgniarka uśmiechnęła się.- Zostawię państwa samych…- odwróciła się i wyszła.
-Booth… ona jest taka maleńka… taka piękna…- dziewczynka otworzyła oczka i spojrzała na rodziców
-Jest piękna jak jej mamusia…- powiedział z uśmiechem Seeley.
-I tatuś. Ma twoje oczka… Piękne, czekoladowe oczy, dla których straciłam głowę… Cześć kochanie… Booth… chciałabym ją potrzymać…
-Oczywiście, kochanie…- Booth pochylił się nad łóżeczkiem, ostrożnie wyjął córeczkę i podał swojej żonie. Bren delikatnie przytuliła dziewczynkę do piersi.
-Nasze dziecko, Booth, nasza kochana kruszynka…
-Nasza, Bones, nasza…
-Zobacz… uśmiecha się, w ogóle nie płacze…- Bones patrzyła ze łzami w oczach na owoc ich wspólnej miłości.
-Bo wie, ze jest bezpieczna. Wie, że jest w ramionach mamy… która bardzo ją kocha.
-I wie, że obok jest tata, który też bardzo ją kocha i zawsze przy niej będzie.
-Będzie najszczęśliwszym dzieckiem…
-Na pewno, Booth… Będzie miała to co najważniejsze w życiu. Miłość i kochającą rodzinę i może kiedyś… niedługo… brata albo siostrę?
-Chcesz tego?- spytał ze łzami w oczach.
-Tak. Chcę mieć dużą rodzinę. Chcę jeszcze urodzić twoje dzieci… Jeśli tylko ty będziesz tego chciał.
-Oczywiście, Bones. Zawsze marzyłem o dużej rodzinie.
-Więc będziemy musieli się postarać…- uśmiechnęła się.
-Postaramy się, postaramy- również się uśmiechnął. Dziewczynka wpatrywała się w Bones.
-Jesteś piękna…- Bren leciutko pogłaskała córeczkę palcem po policzku.- Szczęście… Booth…
-Tak?
-Dajmy jej imię… Joy… Joy to radość, szczęście…
-Joy… Piękne imię…
-To też moje dawne imię… zapomniane na tyle lat… Ale… my nigdy nie pozwolimy, żeby nasza córka była nieszczęśliwa. Joy będzie szczęśliwa, będzie kochana i będzie wierzyć w miłość…
-Cześć Joy…- teraz Booth ostrożnie pogłaskał małą po główce.
-Chcesz ją potrzymać?
-Tak…
Bones podała tacie maleńką Joy. Teraz Booth trzymał na rękach jedną z najważniejszych istotek w jego życiu.

Po jakimś czasie przyszli też przyjaciele z Jeffersonian, którzy do tej pory czekali na zewnątrz. Byli oczarowani małą Joy. Angela oczywiście nie mogła przestać mówić, chwalić i przeżywać, jaką będzie ciocią, jak bardzo rozpieści dziewczynkę… Wszyscy byli bardzo szczęśliwi. Zrobili kilka zdjęć na pamiątkę i po dość krótkim czasie wyszli. Bren musiała odpocząć, poród, mimo że krótki był bardzo męczący… Ale warto było. Pojawienia się dziecka na świecie zmienia wszystko… wnosi tyle radości do życia… tyle nieopisanej radości…

Dwa dni później Bones i Joy zostały wypisane do domu…
Booth w ciągu jednego dnia urządził pokoik dla córeczki. Wymalował ściany, wstawił nowe łóżeczko, meble, zabawki… Dom był gotowy do przyjęcia nowej osóbki w rodzinie.
Pojawienie się Joy wywróciło życie państwa Booth do góry nogami. Oboje nadal pracowali, ale każdą wolną chwilę spędzali z córeczką. Oczywiście przez pierwsze cztery miesiące Bones i Booth siedzieli w domu z Joy. Dopiero później wrócili do pracy. Ale i ta nie wyglądała jak dawniej. Brennan bardzo się zmieniła. Nie siedziała do późna, chyba że wydarzyło się coś bardzo ważnego. Dogadała się z Camille i jej godziny pracy skróciły się do godziny 14. Później mogła zająć się dzieckiem. W czasie, kiedy pracowała, Joy zostawała z opiekunką, czasami Bren zabierała ją ze sobą do Instytutu, wtedy, kiedy nie było nowej sprawy i nie musiała badać kości. Kiedy proszoną ją o identyfikowanie starszych szczątek, ciocia Angela z ogromną chęcią zajmowała się dziewczynką. Wszyscy pomagali rodzinie Booth jak tylko mogli. Booth też starał się mniej pracować, by każdą wolną chwilę spędzać ze swoimi kochanymi dziewczynami. Nie trzeba mówić, jak bardzo szczęśliwy był Parker, kiedy poznał swoją młodszą siostrzyczkę. Jak tylko miał okazję opiekował się nią i Bones. W końcu to mały Booth.


12. EPILOG

Pewnego pięknego dnia, wreszcie wydano książkę na podstawie „Oskara i Pani Róży”- „Michael i Ciocia Temperance” napisana przed Temperance Brennan- Booth i Michaela.
Sprzedaż była ogromna. Po kilku dniach zyskała niesamowitą popularność.
W dniu wydania książki, kiedy Bones już dostała egzemplarze, poszła na grób Michaela. Booth wiedział, ze chce być tam sama, choć się do tego nie przyzna, dlatego też sam zaproponował, że zostanie z Joy, a ona powinna pójść.

Cmentarz…
Bones stoi nad grobem Michaela, już nie płacze. Obiecała mu to kiedyś. Wyjęła książkę i czytała…
-Historia pewnego uroczego chłopca, o pięknych zielonych oczach i wielkim sercu, spisana przez Temperance Brennan- Booth i Michaela
(…) Michael odszedł, ale ja wiem, że na zawsze zostanie ze mną. W moim sercu nigdy nie zabraknie dla niego miejsca. Czuję, że jest blisko. Nigdy go nie zapomnę. Dzięki Tobie Michael zrozumiałam wiele rzeczy. Może wcześniej znałam życie, wiele nauczył mnie mój ukochany Booth, ale Ty Michael pokazałeś mi inną stronę życia. Nauczyłeś mnie zatracenia się w tym, co najważniejsze… Miłości. Patrząc każdego dnia na ciebie i Joy, widziałam jak bardzo się kochacie i widziałam, że nic, żadna siła na całym świecie nie jest w stanie was rozbielić. Łączy Was potężna, czysta miłość i… Ja też ją poczułam. Inaczej patrzę teraz na świat. Więcej rozumiem. Uwierzyłam w magię… Poczułam, ze potrafi zdziałać cuda… dzięki niej to co niemożliwe stawało się możliwe. Kocham Cię Michael i zawsze będę kochała. Nigdy o tobie nie zapomnę. Mimo, że nie ma Cię z nami na tym świecie, wiem, ze tam gdzie jesteś teraz jest Ci dobrze. Wiem, ze jesteś szczęśliwy. Wierzę, że jeszcze kiedyś się spotkamy. Do zobaczenia, Michael…
Twoja Ciocia Temperance.
PS. Dzięki niemu uwierzyłam w Ciebie, Boże. Może jednak istniejesz? Pomogłeś mu odejść w spokoju… Jednego nie rozumiem. Dlaczego pozwoliłeś mu umrzeć?...
Wierzę…
Bones skończyła czytać książkę.
-Obiecałam Michael, że ją wydamy. Szkoda, ze nie zdążyłam ci jej dać osobiście, ale jeśli to co mówi mój mąż jest prawdą… to będziesz wiedział, ze byłam, że twoja historia została spisana i wydana z pięknymi obrazkami, twoimi obrazkami. Cały świat pozna twoją historię.- Kładzie książeczką na małym grobie.- Wierzę, że jesteś teraz ze mną. Czuję to…
Stała jeszcze dłuższą chwilę, jednak w końcu trzeba było wracać do domu, do męża i córeczki.

Życie toczyło się dalej. Miesiąc później Bren miała wspaniałą wiadomość dla męża… Wystarczyło jedno zdanie, by Booth po raz kolejny poczuł się najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi… „Jestem w ciąży”… Dokładnie osiem miesięcy później na świecie pojawił się chłopiec- Michael Booth…

Lata mijały, Tempe nie zapomniała o Michaelu, regularnie odwiedzała jego grób. Joy i Michael rośli i byli najszczęśliwszymi dziećmi pod słońcem.

2 lata później
Cmentarz… Cała rodzina Booth przyjechała po raz kolejny odwiedzić Michaela. Booth został z synkiem przy samochodzie, miał dopiero dwa latka, jeszcze nie do końca rozumiał, po co przyjechali… Joy już miała trzy latka i razem z mamą poszła złożyć kwiaty na grobie chłopca. Stały trzymając się za ręce. Po chwili Joy spytała.
-Znałaś go, mamusiu?
-Tak, Joy. Znałam go, bardzo dobrze.
-Ma na imię Michael?
-Tak.
-Tak samo, jak ten chłopiec z książki, którą mi czytałaś…?
-Tak.
-Czy ten Michael to Michael z twojej książki?
-Tak, skarbie. Dokładnie ten sam.
-I on umarł w szpitalu?
-Tak. Trzy lata temu…
-Trzy lata? Ja mam trzy lata… Czyli kiedy ja się urodziłam, ten chłopiec umarł?
-Kilka miesięcy przed tobą, kochanie.
-A czy… Ciocia Tempe z tej bajki, czy… to ty mamusiu?
-To ja, słonko. To ja…
-Szkoda mi tego chłopca… Nie powinien był odchodzić… Bał się?
-Nie, nie bał się. Tak jak jest w książce. Nie bał się śmierci. Śmierć jest naturalną koleją rzeczy. Co prawda nie u dzieci, raczej umieramy jak jesteśmy starzy, ale tak też się czasem zdarza.
-To smutne.
-Tak. Ale Michael był gotowy. Przeżył swoje życie, miał 88 lat i umarł szczęśliwy. Myślę, że Oskar mu w tym pomógł.
-Ja myślę mamusiu, że ty też mu w tym pomogłaś…- po chwili:- Czy to znaczy, że ty i tatuś i ja, i mój braciszek… też kiedyś umrzemy?
-Kiedyś na pewno. Ale mamy dużo czasu.
-Nie chcę, żebyś kiedyś umarła, mamusiu…
-Obiecuję, kochanie, że nigdy cię nie zostawię. Nigdy. Zawsze będę przy tobie.
-Kocham cię, mamusiu! Najbardziej na całym świecie!
-A ja kocham ciebie, słoneczko. Najmocniej, jak to tylko możliwe. I ciebie, i twojego braciszka, twojego tatę i… twoją siostrę lub brata…
-Nie rozumiem…- powiedziała Joy z dziwną miną w stylu Bones „Nie wiem co to znaczy”. O tak były do siebie bardzo podobne.
-To znaczy, że mam dla was dobrą wiadomość… Wkrótce nasza rodzina znowu się powiększy…
-Będę miała jeszcze jednego braciszka?
-Albo siostrzyczkę…
-Tak się cieszę mamusiu!- przytuliła się do Bones, Bren wzięła ją na ręce- Tatuś wie?
-Zaraz się dowie, kochanie…- uśmiechnęła się. „Michael, to jest właśnie moja Joy… Ta którą nosiłam w brzuchu, kiedy byłam u ciebie…- mówiła w myślach, słowa nie były potrzebne, popatrzyła w niebo, wiedziała, ze słyszy- „Teraz możesz ją poznać. A tam… przy samochodzie, razem z moim mężem jest mój synek, Michael, tak dałam mu imię po tobie… A… pod moim sercem rośnie kolejny dzidziuś. Obiecuję, że jego też poznasz, kochanie… Zawsze będziemy cię odwiedzać i moje dzieci, obiecuję ci to, będą doskonale znać twoją historię. Będą cię pamiętać, tak jak i my. Kocham cię Michael…”
Wróciła do samochodu… Nie od razu powiedziała Boothowi o kolejnej ciąży. Poczekała aż dojadą spokojnie do domu… Tam podzieliła się z ukochanym kolejną dobrą nowiną. Oczywiście Booth skakał ze szczęścia
-Mówiłam ci, kochanie, że chcę mieć dużo dzieci… z tobą…
-Kocham cię Bones.
-A ja kocham ciebie, Seeley…

Po dziewięciu miesiącach urodził się drugi chłopczyk- Kyle…
Ich historia na tym się nie kończy. Jeszcze całe życie przed nimi. Jedno jest pewne, życie nigdy nie było tak szczęśliwe, tak przepełnione miłością jak teraz. Mieli dom, rodzinę, trójkę dzieci, miłość i co najważniejsze mieli siebie…
A o Michaelu… nie zapomną nigdy… Zmienił ich życie…
Chłopiec patrzył z góry i czuwał nad swoją ukochaną Ciocią Temperance i jej rodziną… i oczywiście nad swoją żoną- Joy…

THE END
 

2 komentarze:

  1. Wow...to jest niesamowite, nie wiem ile razy to czytałam i za każdym razem łzy same mi leciały, nawet teraz jak to pisze to mi lecą..coś pięknego, powinnaś wydać książkę...;)

    "Hakunna Matatta"

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak wydasz książkę chętnie przeczytam ;*
    Powodzenia !

    OdpowiedzUsuń