Pozdrawiam.
1.
Zbliżał się wieczór, właśnie rozwiązali kolejną sprawę, złapali kolejnego mordercę, kolejna ofiara odzyskała swoją tożsamość, ale…
Bones i Booth siedzieli w swojej ulubionej knajpce i jedli porządną kolację. Należała im się po ciężkim dniu pracy. Rozmawiali, śmiali się, wymieniali poglądy na różne tematy, patrzyli sobie głęboko w oczy, czyli robili to co każdego wieczoru z jedną różnicą… coś innego było w ich spojrzeniu… Oboje patrzyli na siebie, a w ich oczach widać było TEN blask, ale już nie skrywany… Już się nie bali. Coś ostatnio między nimi się zmieniło. W końcu, po tylu latach zdecydowali się wyznać sobie swoje uczucia, powiedzieli „Kocham” i nic więcej się nie liczyło, tylko to, ze wreszcie byli razem. Już nie muszą się ukrywać, udawać, że łączy ich tylko przyjaźń, teraz oboje o tym wiedzą i są najszczęśliwszymi osobami na świecie.
Siedzieli przy stoliku, uśmiechając się serdecznie do siebie, trzymając się za ręce. Kochali się. Wszyscy od dawna o tym wiedzieli, a teraz nadszedł czas na ich zrozumienie. Wiedzą o tym. Są szczęśliwi, jak nigdy dotąd. Nie wiedzieli o jednym szczęściu, które… Nie wiedzieli.
Po skończonej kolacji wyszli wtuleni w siebie. Noc była piękna, gwieździsta i ciepła, w końcu było już lato. Nie mieli najmniejszej ochoty wracać do domu, tym razem wybrali spacer. Sobą mogą się jeszcze nacieszyć, przecież noc jest długa…
Szli pustymi alejkami parku, wsłuchiwali się w szelest liści na drzewach, w cykanie świerszczy i mieli wrażenie, ze znajdują się w innym, lepszym świecie, gdzie oprócz nich nie ma nikogo. Są sami. Tylko oni, ich miłość i szczęście, jakie od kilku miesięcy odczuwali będąc już blisko siebie. Nic nie mówili, cisza była zbyt piękna, żeby ją zagłuszać, nie musieli mówić, żeby wiedzieć, co myślą.
Doszli do niewielkiej fontanny na środku parku. Światła oświetlały tryskającą wodę
-Krople wody wyglądają jak gwiazdy…- szepnęła do ukochanego- Miliony gwiazd w zasięgu naszych rąk… wiem, ze antropologicznie nie jest możliwe, żeby gwiazdy błyszczały w fontannie, ale… antropologia nie zawsze musi odbierać nam obrazy, które chcemy widzieć…
-To są gwiazdy, kochanie…- szepną Seeley- Nasze gwiazdy…
-Tańczą…- oboje wpatrywali się w błyski na wodzie. Rzeczywiście wyglądały jak gwiazdy. Są w innym świecie, a tam wszystko jest możliwe, wszystko jest inne, takie jak oni chcą. Widzą świat, tak jak chcą żeby wyglądał. To ich świat.
-Tańczą dla mojej ukochanej…
-I dla mojego ukochanego…
-Tańczą dla nas, Bones.
-Tak- wtuliła się mocniej w jego silne ramiona. Byli szczęśliwi. Czuli, jak ciepło wypełnia ich w środku, jak powoli rozpływa się po całym ciele.
-Zobacz…- powiedział po chwili ciszy, którą wypełniały wcześniej odgłosy spadających kropel wody. Spojrzeli w niebo- Pomyśl życzenie- pojawiła się spadająca gwiazda.
-Jest tylko jedna rzecz, jakiej sobie życzę Booth
-Tak?- spojrzał jej głęboko w oczy.
-Ty. Chcę tylko ciebie… chcę żebyś zawsze był ze mną. Blisko.
-Ja też tego pragnę. Tylko ciebie, kochanie…
-Nasze życzenie się spełniło
-Tak- powoli zbliżyli swoje usta do siebie, ich oddech stawał się coraz szybszy, ciała przeszedł dreszcz, aż w końcu złączyli się w namiętnym pocałunku. delikatnie i z olbrzymią pasją smakowali swoich ust. Czuli, jakby ich wargi spotkały się po raz pierwszy, poznawały się. Za każdym razem odnajdywali nowy, nieznany smak. Bones wspięła się na palce, wplotła ręce we włosy Seeleya, a on… delikatnie objął ją w pasie i przyciągnął bliżej siebie. Wieczór był piękny, z nieba spadały kolejne gwiazdy, szczęście zdawało się świecić niewyobrażalnie jasnym blaskiem, gdyby tylko miłość jaka ich łączy mogłaby stać się widzialną, teraz oplatałaby ich czerwoną, długą wstęgą i powoli unosiła w kierunku nieba. Światło, które by wydzielała, oślepiłoby całe miasto i każdy jeden człowiek na ziemi wiedziałby skąd pochodzi ten blask…. Ale miłość nie musi być widzialna dla innych, oni i tak widzieli tą długą czerwoną wstęgę i czuli, jak podmuchy wiatru powoli unoszą ich do góry, jak ich stopy odrywają się od ziemi… są coraz bliżej gwiazd.
-Kocham cię- szepnęli po skończonym pocałunku. stali trzymając się z ręce i ponownie obserwowali niebo, to samo, w którym przed chwilą się znajdowali. Żadnej chmurki, czyste piękne, granatowe niebo, usiane milionami malutkich gwiazd. Ponownie słychać było tylko lekki szum liści, fontannę i koncert świerszczy. Przyroda chciała dać im coś od siebie i urządziła mały koncert, dla dwóch odnalezionych dusz, które wreszcie połączyła piękna, niewinna i czysta jak łza miłość.
I któż by pomyślał, że tak piękną chwilę niebawem ktoś będzie chciał im zakłócić, zmieniając ich życia na zawsze.
2.
Kiedy tak stali pogrążeni w swoich marzeniach w krzakach obok coś zaszeleściło. Pomyśleli, że to tylko liście ponownie chcą zagrać im jedną ze swoich melodii. Tym razem jednak, w tych dźwiękach było coś dziwnego, coś innego, coś co nie miało związku z naturą. Trzymali się za ręce. Wystarczyła jedna chwila, by to się zmieniło. Przerwało. Zniknęło. Umarło?
Bren, której dziwny dźwięk nie spodobał się od początku, odwróciła wolno głowę w stronę, z której pochodził szum. Było ciemno, z początku nic nie zauważyła, jednak… coś przykuło jej uwagę. Dziwny srebrny błysk między liśćmi. Skupiła całą uwagę na tym jednym miejscu i zauważyła jak tajemniczy błysk się nasila, powoli pojawia się lufa pistoletu wycelowanego w… jej ukochanego. To był impuls.
-Booth!- krzyknęła i rzuciła się na partnera, próbując go wywrócić. W tym samym momencie rozległ się głuchy huk, jeden, drugi… później ponowny szelest, odgłos dwóch ciał upadających na ziemię i w oddali szybkie kroki… ktoś ucieka.
-Co to było?- spytał zdezorientowany Booth próbując podnieść Bones, która wciąż leżała na nim- Bones?- spojrzał na twarz ukochanej, miała zamknięte oczy- Bones, co się dzieje?- położył dłonie na jej plecach i poczuł dziwne ciepło… podniósł się, razem z Bren w ramionach. To co zobaczył wystarczyło, żeby ogarnęła go panika- Bones! Kochanie! Nie!- z ran na plechach jego ukochanej płynęła krew- Bones, otwórz oczy! Daj mi jakiś znak! Jakikolwiek! Nie możesz umrzeć!- płakał. Podbiegł do nich jakiś mężczyzna.
-Co się stało?- spytał- Mój Boże!- krzyknął widząc kałuże krwi.
-Niech pan zadzwoni po pogotowie, błagam! Szybko! Ona nie może umrzeć!
-Tak!- mężczyzna szybko wyjął telefon z kieszeni i zadzwonił po karetkę- Tak! Postrzelono kobietę w parku! Przyjeżdżajcie szybko! Tak!- krzyczał zdenerwowany. Seeley siedział na ziemi, tuląc w ramionach bezwładne ciało ukochanej, uciskając rany, by nie pozwolić na większą utratę krwi.
-Bones, kochanie! Trzymaj się! Już jadą. Zaraz będą. Wytrzymaj! Nie pozwolę ci umrzeć, słyszysz mnie?!- krzyczał przez łzy. Mężczyzna stał obok i płakał- Daj mi jakiś znak, że mnie słyszysz! Proszę cię!- Bren nie reagowała- Bones!!! Kocham cię! Nie mogę cię stracić! Nie rób tego! Mamy zawsze być razem, do końca świata! Zawsze!- w odpowiedzi usłyszał tylko cichy szept
-Kocham cię, Seeley…- ale nie pochodził z ust Bren. Słyszał go gdzieś ponad sobą, wysoko nad głową, jakby szept rozpływał się po niebie, otulał go i kierował się powoli do jego ucha. Czuł ciepło blisko siebie. Miał wrażenie, ze ktoś za nim stoi i szepcze mu to do ucha
-Kocham cię, zawsze będę. Wybacz mi…- ciało Bones powoli stygło, czuł jak jej twarz robi się coraz zimniejsza.
-Bones! Błagam cię!
-Musiałam… Kocham cię- szept powoli słabł.
-Co się dzieje? Nie rozumiem! Co się dzieje!? Kochanie…
Minęło zaledwie kilka minut i usłyszeli sygnał karetki. Kilku sanitariuszy wybiegło ze sprzętem z samochodu i w ciągu kilku sekund znaleźli się przy Bones.
-Proszę się odsunąć- powiedział jeden z nich do Bootha.
-Ale…
-Nie pomaga pan! Musimy ją jak najszybciej zabrać na blok operacyjny! Liczy się każda sekunda. Panowie, zabieramy ją! Nie ma czasu- zwrócił się do kolegów. Szybko przenieśli Bren na nosze i wsadzili do karetki. Booth pobiegł za nimi
-Nie może pan z nami jechać, przykro mi.
-Musze z nią jechać!- krzyczał zrozpaczony.
-Potrzebujemy miejsca! Nie może pan. Będzie w szpitalu Św. Anny. Jedziemy!- zatrzasnęli drzwi i ruszyli na sygnale do szpitala.
-Bones!- Booth krzyknął za odjeżdżającym samochodem- Jestem przy tobie!
-Mogę pana zawieźć, zaparkowałem tutaj niedaleko samochód- powiedział mężczyzna zbliżając się do agenta.
-Dziękuję!
-Szybko- pobiegli do zaparkowanego samochodu i ruszyli za karetką.
-Jestem z tobą kochanie. Nie poddawaj się. Kocham cię. Kocham cię najbardziej na całym świecie. Nie możesz odejść. Nie pozwolę ci na to. Nie możesz…- powtarzał cicho wciąż płacząc. Mężczyzna nic nie mówił. Nic nie mógł teraz zrobić. Jedynie mógł zawieźć Bootha do szpitala, by mógł być przy ukochanej.
Kilka minut później
Lekarze szybko zabrali łóżko, na którym leżała nieruchomo, blada Bones. Pędzili na blok operacyjny. Seeley był zaraz za nimi. Biegł krzycząc
-Jestem z tobą! Jestem kochanie! Walcz! Dla nas!
-Dalej nie może pan wejść- powiedział lekarz zamykając mu drzwi przed nosem.
-Ja…- osunął się po ścianie, schował głowę, skulił się i płakał. Mężczyzna z parku postanowił chwilę zaczekać. Może przyda się jeszcze jakaś pomoc.
-Mogę coś dla pana zrobić?- spytał ostrożnie zbliżając się do agenta.
-Niech ona nie umiera!- krzyknął nie podnosząc głowy.
-Nie umrze. Kocha pana. Pan kocha ją. Nie może umrzeć. Taka miłość nie ma prawa umierać- odpowiedział spokojnie.
-Musi żyć…
-Mogę coś dla pana zrobić?- ponowił pytanie.
-Nie… Dziękuję panu… Dziękuję…
-W porządku… Będę się za was modlił.- odpowiedział mężczyzna i chwilę potem wyszedł ze szpitala. Seeley został sam. Tam za drzwiami jego Bones walczyła o życie… Nie był w stanie nawet nikogo zawiadomić. Wiedział, ze przyjaciele powinni wiedzieć, co się stało, ale nie potrafił…
3.
Ponownie poczuł czyjąś obecność. Podniósł głowę do góry, spodziewając się, ze ujrzy jakąś pielęgniarkę, ale nie zobaczył nikogo. To było dziwne, bo wyraźnie czuł ciepło. Czuł… Jej ciepło. Dlaczego?
-Co się dzieje…?- spytał cicho. Usłyszał tylko ten sam szept.
-Seeley… Kocham cię… Przepraszam… Żyj…- tylko tyle i szept ucichł. Poczuł tylko ciepło na swoich ustach, a później już nic… zupełnie nic. Jakby to co przed chwilą czuł, nie miało nigdy miejsca.
W tym samym czasie- Sala operacyjna
-Tracimy ją!- krzyknął jeden z lekarzy.
-Ma przebite serce..
-Krwotok!
-Zatamujcie krew!- słychać było krzyki.
-Tracimy ją! Szybko, zróbcie coś!- na sali panowało poruszenie, zgiełk, wszyscy robili wszystko, żeby przywrócić akcję serca…
Po chwili jeden z lekarzy powiedział ze smutkiem w głosie
-Proszę zanotować… Zgon nastąpił o godzinie 22… Pacjentka…
Pod drzwiami
Jeden z lekarzy wychodzi z bloku operacyjnego
-Doktorze, co z nią? Co z Bones?- Booth szybko wstał i dopadł mężczyznę, spojrzał na jego twarz- Nie…- czuł jak łzy pieką go coraz bardziej, jak w jego serce ktoś wbija nóż i powoli go wykręca.
-Bardzo mi przykro, nic nie mogliśmy zrobić…- odpowiedział ze smutkiem lekarz.
-Co? Nie wierzę! Nie wierzę! Chcę ją zobaczyć! Muszę!- krzyczał.
-Kula przebiła serce, druga uszkodziła narządy wewnętrzne… Nic nie dało się zrobić.
-Co chce mi pan powiedzieć? Co?! Że moja Bones…
-Bardzo mi przykro. Nie udało nam się jej uratować. Pacjentka zmarła pięć minut temu…
-Nie!!!- Booth czuł jak rozdziera go przerażający krzyk
-Proszę pana…- lekarz zbliżył się do Seeleya- Przykro mi, ale… dziecko też… też nie żyje… Umarło razem z matką…
-D… dziecko? J… jakie dziecko?- spojrzał ze strachem na lekarza.
-Pacjentka była w drugim miesiącu ciąży…
-Jak to?- teraz czuł jakby jego serce zostało brutalnie wyrwane- Moje… Moje dziecko? Nie… nie żyje? Moja Bones i moje dziecko…- w tym momencie świat się skończył. Cały sens życia uleciał. To szczęście, o którym jeszcze nie wiedzieli, umarło razem z Bones. Nie wiedzieli o ciąży, nie wiedzieli o dziecku, o nowym życiu rozwijającym się pod sercem pani antropolog. Nie wiedzieli i nie mieli okazji się z tego cieszyć. Ktoś zabrał im ten czas. Ktoś sprawił, że to co było najpiękniejsze na świecie- umarło.
4.
Po kilku minutach ostrej kłótni, krzyków i próśb Bootha, lekarze pozwolili mu jeszcze raz, ostatni raz spojrzeć na ukochaną Bones. Wszedł wolnym krokiem do oświetlonego pomieszczenia. Na łóżku leżało blade ciało antropolog. Wyglądała jakby spała… Przykrywało ją białe prześcieradło. Podszedł bliżej i ostrożnie dotknął jej zimnego jak lód policzka.
-Kochanie…- szepnął. z jego oczu wciąż spływały łzy- Dlaczego?... Ja wiem, ty tylko śpisz, zaraz się obudzisz i znowu będziemy razem szczęśliwi. My dwoje i nasze dziecko… Bones nie rób mi tego. Ja bez ciebie nie potrafię żyć… Tak bardzo cię kocham…- przytulił się do niej. Lekarz wiedząc, ze dłużej nie może pozwolić mu zostać, grzecznie go wyprosił.
-Trzeba będzie zawiadomić dom pogrzebowy…- powiedział mężczyzna.
-Nie! Ona żyje! Wszyscy się mylicie!- krzyknął zrozpaczony.
-Proszę pana, akcja serca ustała, nie ma żadnych oznak życia, kula przebiła serce, nie ma żadnych szans na to, ze pacjentka cudem się obudzi. Przykro mi, ale nie ma.
-Myli się pan!- wrzasnął i wybiegł ze szpitala. Biegł przed siebie wciąż plącząc. Czuł, że jego serce, jego całe życie odeszło razem z nią. Wiedział, co oznaczało uszkodzenie serca, wiedział, że już nie ma żadnych szans, takie cuda się nie zdarzają. Przecież ją widział, widział jej sine, blade ciało, czuł, że nie oddycha, jej serce nie biło, oczy miała zamknięte wyglądała jakby spała, ale ona nie żyła… Już nigdy nie spojrzy w jej piękne błękitne oczy, nigdy nie usłyszy „samiec alfa”, nie usłyszy kolejnego antropologicznego wywodu, nie będzie mógł kłócić się z nią o wiarę… Jaką wiarę?
-Wiarę?!- krzyknął na całe gardło stojąc na środku pustej ulicy- Jeśli istniejesz, Boże, dlaczego jej nie uratowałeś?! Czemu pozwoliłeś jej umrzeć?! Dlaczego? Bo wreszcie znalazła sens swojego życia, przestała się bać miłości?! Dlatego mi ją zabrałeś? Nie wierzę w Ciebie! Nie wierzę! Bones miała rację…- ostatnie słowa szepnął, otarł łzy i pobiegł dalej. Nie wróci dzisiaj do siebie. Nie może, tam wszystko kojarzy mu się z Bones… do FBI nie pójdzie, do niej też nie, do Instytutu, też nie może. Jest środek nocy, a on błąka się po ulicach DC. Nie potrafi nikomu powiedzieć, co się stało. Wszystko wciąż ma przed oczami. Coś boli go w środku, ale to nie serce… serca już nie ma. Odeszło razem z ukochaną. Należało do niej, tylko do niej. Teraz już przepadło, zniknęło…
Następnego dnia rano w Instytucie.
-Hej!- powiedziała Cam wchodząc do gabinetu artystki- Nie wiesz, gdzie jest Brennan?
-Cześć Cam- odpowiedziała Angela- nie mam pojęcia. Dzwoniłam do niej, ale nie odbiera telefonu. Do Bootha też dzwoniłam, ale on też nie odbiera.
-Może są razem?
-Myślisz?- oczy artystki się zaświeciły- Myślisz, ze wreszcie się przyznali do uczuć?
-Nie wiem, może… Ale to i tak mi do niej nie pasuje. Nawet jeśli jest z Boothem, to zadzwoniłaby, że się spóźni, albo nie przyjedzie. Mam nadzieję, ze nic się nie stało.
-Nawet tak nie mów, Cam.
Południe. Przyjaciele akurat mają wolne. Angela i Jack wyszli do Royal Dinner na jakiś obiad. W telewizji leciały najnowsze wiadomości.
-Dowiedzieliśmy się dzisiaj rano, że w szpitalu Św. Anny, zmarła wczoraj w nocy Dr Temperance Brennan…- słyszeli głos dziennikarki.
-Może pan dać głośniej?!- krzyknęła Angela wstając od stolika.
-Jasne- odpowiedział mężczyzna.
-Była wczoraj wieczorem w parku ze swoim partnerem z FBI Agentem Specjalnym Seeleyem Boothem, niewiadomo kiedy padł strzał. Z relacji naocznego świadka wiemy, że Dr Brennan osłoniła swojego partnera. została postrzelona dwa razy…
-Włączcie wiadomości!- krzyknął Hodgins do słuchawki telefonu. Zdzwonił do Cam.
-W szpitalu dowiedzieliśmy się, ze kule przebiły jej serce i uszkodziły narządy wewnętrzne. Nie było żadnych szans na uratowanie jej życia. Zmarła na stole operacyjnym koło godziny 22. Wiemy też, że Dr Brennan była w drugim miesiącu ciąży. Dziecko nie miałoby żadnych szans na przeżycie poza łonem matki. Płód został uszkodzony. Jak się domyślamy ojcem dziecka był Seeley Booth, który przez cały czas operacji był w szpitalu. Kiedy dowiedział się, co się stało zniknął ze szpitala, nikt nie wie gdzie jest i co się z nim stało.
Dzisiaj żegnamy wszyscy światowej sławy antropolog sądową…
-To niemożliwe…- wydusiła z siebie Angela. Płakała. Oboje płakali.
-Może to znowu jakaś akcja pod przykrywką? Może ukartowali jej śmierć, tak jak kiedyś śmierć Bootha…- szepnął jej do ucha Jack.
-Mam nadzieję… Nie wierzę, ze ona nie żyje... i… dziecko…
5.
Szybko wrócili do Instytutu. Od razu wpadli do Cam.
-Cam! Słyszałaś?!- krzyczała Ange.
-Tak…- spojrzeli na nią. Miała oczy pełne łez, w ręce trzymała słuchawkę telefonu.
-Co się…?- spytała przerażona artystka.
-Dzwoniłam właśnie do Cullena…
-I… co?- spytała cicho.
-Powiedział, ze Booth nie pojawił się dzisiaj w FBI, nikt nie wie co się z nim stało. Miał jechać na miejsce zbrodni, ale nie można było się z nim skontaktować. Jak tylko Cullen usłyszał wiadomości, zadzwonił do tego szpitala.
-To znaczy, ze on nic nie wie? To nie jest kolejna akcja?- spytał tym razem Jack, Ang nie była już w stanie mówić.
-Nie wiedział. Spytał, o co z tym wszystkim chodzi… Potwierdzili, ze przywieziono w nocy do ich szpitala Bren i że… zmarła na stole operacyjnym. Ktoś ją postrzelił…
-Nie…
-To prawda… Brennan nie żyje… ich dziecko też…- powiedziała Cam i razem z Angelą wybuchły płaczem.
-Nie…!!!- krzyczała Ange.
-To niemożliwe…- powiedział przez łzy Hodgins.
-A… co z Boothem?- spytała dopiero po jakimś czasie Ang.
-Niewiadomo… Nie ma z nim kontaktu, nie ma go w domu, ani u siebie, ani u Bren… nikt go nie widział…- odpowiedziała Cam.
-Musimy go znaleźć, może zrobić coś głupiego. On tak ją kochał- powiedział Jack- Nie przeżyje bez niej.
-Masz rację Jack…- odpowiedziały.
Tego dnia nikt z nich nie wrócił do Jeffersonian. Zajęli się szukaniem swojego przyjaciela. Mijały godziny, a po Seeleyu ani śladu. Bali się, ze z rozpaczy może zrobić coś naprawdę głupiego, coś czego już nie da się nigdy odwrócić.
Seeley siedział pod murem, daleko od cywilizacji, nie chciał nikogo widzieć. Uciekł, po prostu uciekł. Nie widział już sensu w swoim życiu. Nic mu teraz nie pomoże. Myślał o przyjaciołach, których powinien powiadomić… Co się stanie jak się dowiedzą? Zaczną się przejmować też nim, będą starali się go pocieszyć, odwieść od głupich myśli, a na to nie miał teraz ochoty. Nie chciał nikogo widzieć… Zapadł zmrok.
Kilka dni później odbył się pogrzeb. Zjawili się wszyscy z Instytutu, z FBI, znajomi, przyjaciele, rodzina Bren. Stali wokół dużej trumny, w której leżała ich przyjaciółka Temperance Brennan. Wszyscy płakali. Seeley stanął obok przyjaciół. Nie odezwali się, widzieli jak cierpi, wiedzieli, ze żadna rozmowa teraz nie pomoże, nie mogą się z nim kłócić, bo tak by się to skończyło. Najważniejsze dla nich było, ze się znalazł. Twarz miał zmarniałą, smutną, oczy bez wyrazu, puste. Wpatrywał się w trumnę. Miał na sobie garnitur, ale wszyscy wiedzieli, co się z nim dzieje. Strój nie pomoże zatuszować jego wnętrza i uczuć, które w tym momencie starał się tłumić. Za dobrze go znali, za dobrze wiedzieli, co łączyło go z Bren, jak bardzo ją kochał. Wiedzieli też, ze się obwinia za jej śmierć. Ratowała jego życie i sama straciła swoje…
Ceremonia była przepełniona żalem, płaczem… Padały piękne słowa z ust księdza, przyjaciół, rodziny, ale… co po słowach, jeśli tracisz najważniejszą osobę w swoim życiu? Co pomogą piękne słowa, skoro wiesz, że świat dla ciebie już nie istnieje, a one nie przywrócą życia twojej ukochanej? To tylko puste słowa. Piękne, ale zupełnie puste.
Trumnę złożyli w ziemi, każdy podszedł złożyć kwiat i pożegnać się z Bones.
Kiedy ceremonia się skończyła, Seeley zniknął. Nikt nie wiedział kiedy. Po prostu odszedł. Znowu nie miał ochoty na rozmowę. Uciekł.
Bones kochanie… Ja nie potrafię bez ciebie żyć. Moje życie już nie istnieje, moje serce odeszło razem z Tobą i już nigdy nie zacznie bić na nowo. Umarło. Nie potrafię pogodzić się z Twoją śmiercią. Wiem, ze mam syna, którego kocham, którym powinienem się opiekować, ale ja już nie potrafię. Nie mogę wstać rano z łóżka i udawać, ze nic się nie stało. Nie mam po co wstawać. Teraz kiedy już nie ma Cię przy mnie, nie ma Cię w moim życiu, wiem, ze nic nie ma sensu. Wiem, ze powinienem spróbować żyć dalej, ale… chcę być z Tobą. Ciągle o Tobie myślę. Przed oczami wciąż mam Twój uśmiech, Twoje piękne błękitne oczy, w głowie wciąż słyszę Twój głos, ten piękny głos, którego zawsze uwielbiałem słuchać, w którym uwielbiałem się zatracić. Pamiętam smak Twoich ust, zapach Twojego pięknego ciała, Twoje ciepło. Wiem, ze wtedy w szpitalu i w parku czułem Ciebie. Żegnałaś się ze mną. Wiem to teraz, ale nadal tego nie rozumiem. Dlaczego tak łatwo się poddałaś? Czemu pozwoliłaś sobie odejść? Czy naprawdę nie było innego wyjścia? Wiem, nie miałaś już więcej siły, żeby wrócić. Wiem, że nie było szansy na powrót, ale ja wciąż nie mogę się z tym pogodzić. Zawsze będę Cię kochał. Zawsze do końca świata, tak jak Ci to obiecałem. Nigdy Cię nie opuszczę. Nie pozwolę Ci się bać, nie będziesz sama. Zawsze będę przy Tobie.
Kocham Cię moja Bones.
6.
Spojrzał na tabliczkę, na której wyryte było nazwisko jego ukochanej Bones. Wczoraj był pogrzeb, mnóstwo kwiatów… Stał sam i płakał. Ostatnio cały czas płakał. Nic nie czuł, łzy leciały same, jego życie się skończyło tamtego wieczoru. Tamtego wieczoru w parku odebrano mu wszystko, co kochał, odebrano mu jego życie. Jego serce jest teraz z Bones, gdzieś wysoko, gdzieś w innym świecie, w którym teraz się znajdowała. Ona i ich nienarodzone dziecko.
Wrócił do domu, opadł na łóżko, na którym walały się jego ciuchy, obok leżały stare butelki po piwie… Zmęczenie z kilku dni dało o sobie wreszcie znać. Wystarczyła chwila by pogrążył się we śnie. Ponownie ujrzał uśmiechniętą twarz Bones. Mówiła coś do niego, ale on jej nie słyszał. Śmiała się, była taka szczęśliwa. W jednej chwili piękny obraz zmienił się i znalazł się znowu w parku, znowu usłyszał huk strzałów i miał w ramionach bezwładne ciało Tempe. Przez jego palce spływała krew, czuł ciepło i słyszał jak się z nim żegna. Chciał się obudzić, ale nie mógł. Obraz się rozmył i znalazł się w szpitalu pod blokiem operacyjnym, gdzie znowu czuł ciepło jej ust, na swoich ustach i znowu ten sam szept
-Seeley… Kocham cię… Przepraszam… Żyj…
Potem znowu lekarz, który mówi mu, ze jego kochana nie żyje, że odeszła razem z dzieckiem, które nawet nie zdążyło się narodzić, o którym nawet nie wiedzieli. Czuł jak łzy spływają mu po policzkach, nie mógł otworzyć oczu… i znowu ten przeraźliwy huk strzałów i kroki. Ktoś ucieka. Ktoś krzyczy. Strzał. Szelest liści i znowu strzał.
Zerwał się z krzykiem z łóżka. Usiadł i wpatrywał się pustym wzrokiem w dal. Czuł, że koszulka którą ma na sobie przykleiła się do jego spoconego ciała. Drżał, z jego oczu spływały łzy.
-Co…- wyszeptał. Rozejrzał się wkoło siebie. Coś nie pasowało. Pokój był czysty, na łóżku nie było żadnych ciuchów, wokół nie walały się żadne butelki.
-Co się stało?- pytał sam siebie nadal rozglądając się po mieszkaniu. Wreszcie zrozumiał, co się stało- Boże… To tylko sen…- spojrzał na telefon, przeczytał smsa, którego dziś wieczorem dostał, by się upewnić, ze wszystko było tylko koszmarem- Dobranoc, Booth… Bones- już był pewien, ze to wszystko było tylko złym snem. Jego Bones żyje, przecież wysłała mu dzisiaj wieczorem smsa- Boże, jak dobrze, że to tylko sen. Ja… muszę to zrobić. Muszę to w końcu zrobić. Któregoś dnia może być za późno…- wstał i poszedł do kuchni zaparzyć sobie kawę. Dzisiaj i tak już nie zaśnie, nigdy więcej nie chce wracać do tego snu. To był najgorszy koszmar w jego życiu. Usiadł przy stole i wpatrywał się w kubek. Po jego głowie plątały się różne myśli. „Dlaczego mi się to śniło? Co to znaczy? Czy Bones grozi jakieś niebezpieczeństwo czy…?” i chyba właśnie w tym momencie zrozumiał coś ważnego. Ten sen wcale nie musiał oznaczać, że Bren jest w niebezpieczeństwie, to był znak dla niego, że musi wreszcie coś zrobić, musi powiedzieć jej o swoich uczuciach, bo życie jest ulotne i któregoś dnia może już nie zdążyć, ktoś może odebrać mu szansę i nie chodzi tutaj o to, że ktoś może zrobić jej krzywdę, ale też o to, że może znaleźć sobie jakiegoś innego mężczyznę, który ją oczaruje i zabierze ze sobą. Zabierze mu ją, a na to nie może pozwolić. Teraz nadszedł czas na zrobienie czegoś ze swoim życiem
-Musze jej powiedzieć… Nieważne co zrobi- mówił do swojego odbicia w kubku kawy- Może mnie pobić, może mnie znokautować, krzyczeć… ale ja nie pozwolę jej więcej się bać, nie pozwolę jej odejść. Muszę jej powiedzieć, jak bardzo ją kocham i sprawić, żeby nie uciekła ode mnie, żeby mi jeszcze bardziej zaufała i odważyła się na miłość… Muszę.
7.
Sen uświadomił mu to, o czym tak naprawdę wiedział już od dawna: kocha Bones i nie może już dłużej tego ukrywać. Co jeśli któregoś dnia rzeczywiście będzie za późno? Postanowione, musi jej wszystko powiedzieć i to jeszcze dzisiaj. Zebrał rzeczy i szybko pojechał do Instytutu. Już szósta, niedługo Bones będzie w pracy.
W ekspresowym tempie dojechał do Jeffersonian i od razu poszedł do jej gabinetu.
-Cześć, Bones- powiedział, jak tylko przekroczył próg.
-Cześć Booth- odpowiedziała z uśmiechem spoglądając znad kartek, które trzymała w rękach- Co tu robisz? Mamy jakąś nową sprawę?
-Nie, nie ma żadnej sprawy. Wpadłem się o coś zapytać…
-Tak?- spojrzała na niego tymi swoimi pięknymi, dużymi., błękitnymi oczami i czuł, jak jego nogi powoli zmieniają się w watę, jeszcze chwila i upadnie.
-Masz czas dzisiaj wieczorem?
-Tak, nic nie robię. Co prawda miałam przeczytać materiały o antropologii sądowej, które wysłał mi mój stary znajomy z Londynu, ale myślę, że to nie jest takie pilne, a co?
-Chciałbym żebyś wpadła dzisiaj do mnie. Robię kolację i chciałbym żeby moja najlepsza przyjaciółka przyszła.
-A ta najlepsza przyjaciółka, to ja?- spytała z zalotnym uśmieszkiem, no, chyba że mu się wydawało…
-Oczywiście Bones, ze ty. Jesteś moją najlepszą przyjaciółką na świecie, nigdy o tym nie zapominaj. Kolacja będzie o 20.
-W takim razie wpadnę.
-Świetnie. Przyjechać po ciebie?
-Nie trzeba, przyjadę swoim samochodem, też potrafię prowadzić, wiesz?
-W takim razie, chyba powinienem przyjechać…
-Dlaczego?
-Nie chciałbym żebyś po drodze wpadła do jakiegoś rowu, czy na drzewo…- odsunął się po jej ręka już zmierzała w kierunku jego ramienia- Spokojne, żartowałem- powiedział z uśmiechem.
-No ja myślę- odpowiedziała również się śmiejąc- Jestem bardzo dobrym kierowcą, wiesz?
-No nie wiem…- Bren znowu podniosła rękę- Ok., ok. Uważaj na siebie, jak będziesz jechała.
-Dam sobie radę.
-Ok.
-A… Jest jakiś powód dla którego urządzasz dzisiaj tą kolację? Jakaś specjalna okazja?
-Można tak powiedzieć…
-Jaka?
-Niespodzianka, nie mogę ci teraz powiedzieć… Chciałbym z tobą o czymś porozmawiać i… zjeść po prostu dobrą kolację z przyjaciółką, która, mam nadzieję, doceni moje starania kulinarne.
-To się okaże wieczorem- ponownie się uśmiechnęła
-Jestem mistrzem kuchni, także przygotuj się na miłe doznania smakowe- wypiął dumnie pierś.
-Już nie mogę się doczekać…
-Czego nie możesz się doczekać, sweety?- spytała Angela, wchodząc do jej gabinetu. Tak, ona zawsze znajdzie odpowiedni moment.
-A niczego- odpowiedziała Bren.
-Dobra, dobra, nie mydlij mi tu oczu, wyraźnie słyszałam, ze nie możesz się czegoś doczekać- artystka założyła ręce na piersiach i czekała na wyjaśnienia.
-Jak mogę mydlić ci oczy, Ang to nielogiczne, tego nie można…
-Przenośnia, sweety- powiedziała artystka z dużym uśmiechem.
-Acha… Ang, nie ma o czym mówić. Daj spokój.
-Oj nie sweety, nie ma mowy. Znasz mnie, nie odpuszczę ci.
-Ange, daj spokój- odezwał się Booth
-Ty też? Zmówiliście się, czy co? Achaa…- powiedziała po chwili- Ty nie chcesz mówić i ty nie chcesz mówić, czyli… ok., to ja już wszystko rozumiem- na jej twarzy pojawił się chytry uśmiech.
-Co niby rozumiesz?- spytał agent lekko przestraszony tym, ze artystka znowu wyczyta wszystko miedzy wierszami.
-Już dobrze wiecie, kochani. Dobra, to ja wam w takim razie nie przeszkadzam… Pa, pa.- powiedziała szybko wymykając się z gabinetu antropolog.
-Jak ona to robi, ze zawsze wszystko wie?- spytał odwracając się do Bones.
-Nie wiem, Seeley- Booth poczuł miłe ciepło w okolicach serca, kiedy Bren wypowiadała te słowa- Ang już taka jest. Ciekawska, ale przyjaciółką jest znakomitą- uśmiechnęła się.
-Masz rację, Ange jest wspaniałą przyjaciółką- odwzajemnił uśmiech.
-Booth… przepraszam cię, ale teraz mam trochę pracy…
-Jasne, już zmykam, nie będę ci przeszkadzał. To co widzimy się wieczorem, czy po południu na lunchu?
-Raczej wieczorem. Musze nadgonić trochę papierkowej roboty- patrząc na minę Bootha od razu dodała- Nie martw się, zamówię sobie coś do jedzenia.
-Tak dobrze. Ok., to do zobaczenia na kolacji.
-Pa Booth.
-Cześć- „kochanie” dodał w myślach.
8.
Wieczór zbliżał się nadzwyczaj szybko. Bren uporała się z większością zaległej pracy i mogła spokojnie wyjść z Instytutu. Musiała się jeszcze przecież wyszykować. Seeley zaprosił ja na kolację, musi znaleźć jakiś odpowiedni na tą okazję strój. Wyszła z Instytutu z uśmiechem na twarzy. Mimo tego, ze się nie przyznawała przed nikim, bardzo cieszyła się na to wieczorne spotkanie ze swoim partnerem i przyjacielem. Chyba sama zdawała sobie już sprawę z tego, ze przestał on być dla niej tylko przyjacielem, ze ich relacje już dawno wykroczyły poza te granice. Cóż wiedzieć to nie to samo, co mieć odwagę się do tego przyznać. Dlatego też nadal milczała. Poza tym wciąż się bała i nie chciała zniszczyć tego, co przez tyle lat razem budowali. Nieświadoma prawdziwego powodu zaproszenia na kolację szykowała się w domu. Ładna sukienka podkreślająca jej figurę, delikatny makijaż, lekko falowane włosy, tak jak lubi Seeley… Właśnie, nawet ubierając się i malując myślała o tym, co mu się spodoba. Czyżby to nadal była przyjaźń? Raczej nie.
Minęła godzina 19, pięknie ubrana Bones wyszła ze swojego mieszkania, wsiadła do samochodu i w bardzo dobrym humorze ruszyła na spotkanie z Boothem.
Seeley w tym czasie kończył przygotowywać wystawną kolację. Dobrze, że zaczął już wcześniej, bo cała ta sytuacja sprawiała, że się denerwował, jak przed pierwszą randką w życiu. Wszystko leciało mu z rąk, nie mógł się na niczym skupić. Wciąż myślał tylko o tym, co dokładnie powie Bones, jakich słów użyje, jak ona na to wszystko zareaguje? Czy go uderzy, a może będzie milczeć i po prostu odejdzie? Nie, na to jej nie pozwoli. Nigdy nie pozwoli jej odejść. Nauczy ją wszystkiego. Miłości, kochania, bycia razem, nauczy ją przestać się bać i zaufać komuś bezgranicznie, zaufać mu na tyle, żeby mogła podarować mu swoje serce i być pewną, że nigdy, przenigdy nie zostanie przez niego skrzywdzona. Musi jej to udowodnić, musi ją o tym przekonać i spróbować. Innego wyjścia nie ma. Sen, uświadomił mu, że to wszystko dłużej nie może czekać. Życie jest zbyt krótkie, żeby marnować je na jakieś podchody i ciągłe ucieczki. Jest o tym przekonany i nic nie stanie mu na drodze do przyznania się do swoich głęboko skrywanych uczuć.
Jechała ulicami Waszyngtonu, światła ulicznych latarni odbijały się od szyb samochodu, z głośników leciała jakaś spokojna muzyka. Jej serce jednak zachowywało się jakoś dziwnie. Nagle przyspieszyło i czuła, jakby lada moment miało wyskoczyć z jej piersi i pogalopować do mieszkania jej partnera. Nigdy wcześniej nie zaznała takiego uczucia, czuła się z tym dziwnie, ale podobało jej się to. Czuła się szczęśliwa, nie wiedziała dlaczego, co jest tego przyczyną, ale teraz nie chciała się nad tym zastanawiać. Taki stan podekscytowania i euforii bardzo jej odpowiadał.
Na samo wspomnienie czekoladowych oczu partnera, na jej twarzy pojawiał się szeroki, promienny uśmiech.
Ostanie przygotowania, jeszcze tylko poustawiać talerze, sztućce, kieliszki, świece i wszystko będzie gotowe.
-Jak ja mam jej to powiedzieć? Jak powiedzieć to delikatnie, tak żeby się nie przestraszyła i mnie nie odepchnęła?- zastanawiał się szykując stół- Muszę być ostrożny, musze być delikatny… Nie mogę się wycofać, wiem, ze musze jej to powiedzieć…- rzucił okiem na swoje dzieło i uśmiechnął się do siebie- Dobrze. Na pewno jej się spodoba- zrzucił fartuch, zajrzał jeszcze raz do piekarnika, danie specjalne było już gotowe. Wyłączył gaz, wziął rękawice i wyjął ostrożnie foremkę. Wyglądało apetycznie.
Dojechała właśnie pod dom Seeley’a. z mocno bijącym sercem wysiadła z samochodu, zamknęła drzwi, spojrzała w jego okna. Światło się świeci.
-Czeka na mnie…- szepnęła do siebie i ruszyła w kierunku jego mieszkania- Brennan, dlaczego tak się denerwujesz? Przecież już wiele razy byłaś na kolacji u Bootha. Spokojnie.- szybciej niż myślała znalazła się pod drzwiami partnera. Zapukała…
Booth stał pośrodku pokoju wykręcając w rękach zdjęty niedawno fartuch. Denerwował się coraz bardziej. Spoglądał na zegarek, wskazówki przesuwały się zadziwiająco szybko, już prawie 20-ta, jeszcze tylko kilka minut… Ręce trzęsły mu się coraz bardziej…
-Uspokój się Seeley Booth, jak będziesz się tak zachowywał, Bones od razu wyczuje, ze coś się święci…- mówił do siebie- Od razu pozna…- w tym momencie usłyszał pukanie do drzwi. Szybko pobiegł otworzyć ukochanej.
-Cześć Bones- powiedział, witając ją swoim śnieżnobiałym uśmiechem.
-Cześć Booth- odpowiedziała również się uśmiechając.
-Proszę- gestem zaprosił ją do środka. Oboje czuli, ze to ich spotkanie nie jest takie jak każde. W powietrzu czuło się dziwne napięcie. Tak, oboje czuli, ze tak kolacja, to spotkanie jest zupełnie inne. Bones miała dziwne przeczucie, ze ta noc zmieni wszystko w jej życiu. Czy to nie dziwne? Ona, racjonalna pani antropolog ma przeczucia? Świat wariuje.
Zdjęła cieniutki płaszcz i powiesiła na wieszaku. Kiedy już się rozebrała mogli ruszyć do salonu.
-Bones, wyglądasz pięknie- powiedział Seeley widząc cudowną, czarną sukienkę, którą tak bardzo lubił. Rzadko ją nosiła, tylko na specjalne okazje… Specjalne okazje? Czyżby? Nie, to niemożliwe…
-Dziękuję. Ty też dobrze wyglądasz- odpowiedziała posyłając mu uśmiech.
-Proszę, siadaj- podszedł do stolika i odsunął krzesło. Zdziwiło go to, ze nie protestuje i nie wygłasza jednego ze swoich antropologicznych wykładów. Z uśmiechem na twarzy usiadła, Seeley przysunął krzesło i zajął miejsce naprzeciwko. Światło świec oświetlało ich szczęśliwe twarze. Apetycznie wyglądająca potrawa leżała już na talerzach.
-Jak wszystko pieknie przygotowałeś- powiedziała po chwili- To musi być jakaś specjalna okazja.
-Bo jest- odpowiedział próbując powstrzymać drżenie głosu- Chcę z tobą porozmawiać, bardzo poważnie, muszę ci o czymś powiedzieć…
-Słucham?
9.
-Wiesz, Bones, ja…- zaczął, ale przerwał mu telefon- Nie odbieram, nie teraz, kurczę.
-Booth, może to coś ważnego. Powinieneś odebrać- powiedziała spoglądając w jego piękne oczy.
-Masz rację… Ależ wyczucie…- westchnął, niechętnie wziął telefon i odebrał- Booth!- warknął- Co? Żartujesz? Kurde, nie mogli poczekać! Niech to szlag! Tak, tak, jasne. Zaraz będziemy.- rzucił telefon na stół.
-Co się stało?
-Nici z naszej kolacji, mamy nową sprawę- powiedział wściekły.
-Jakie nici? Co mają wspólnego ze sprawą?
-Tak się mówi, Bones- tylko się uśmiechnęła- Kolacja będzie musiała poczekać… Musimy jechać, znaleźli ciało w jakimś dole… wygląda na jakiś grób, odkopany przypadkowo przez jakiegoś psa…- wstał.
-Ok. Booth, nie denerwuj się tak- podeszła do partnera- Możemy zjeść później- uśmiechnęła się do niego.
-Racja. Tylko jak wrócimy, to wszystko będzie już zimne.
-Podgrzejemy, daj spokój. Chodźmy- pociągnęła go za rękę do przedpokoju. Wystarczył jeden dotyk jej ręki i Seeley poczuł, jak przez jego całe ciało przechodzą przyjemne dreszcze. Bones czuła to samo, uśmiechnęła się pod nosem, tak że Booth nie widział. Ubrali się i w ciągu kilku minut byli już w drodze na miejsce zbrodni. A zapowiadała się taka piękna kolacja… Kolacja, która mogłaby na zawsze zmienić ich relacje, kto wie, może nawet coś by się wydarzyło? Booth miał powiedzieć, co czuje, już był gotowy, czekał na to tyle czasu i w takim momencie akurat musiał zadzwonić telefon. Los jest okrutny. Kiedy teraz będą mieli okazję do tego, żeby poważnie porozmawiać? Oboje mieli nadzieję, ze po powrocie z miejsca zbrodni, będą mogli wrócić do przerwanej kolacji. Cóż, tym razem los chyba nie chce stanąć po ich stronie. Szykował im coś, czego się nie spodziewają, coś co na pewno im przeszkodzi.
Bardzo szybko dojechali na miejsce, Bren na szczęście miała ze sobą swój kombinezon i potrzebne jej narzędzia, z nimi nigdy się nie rozstaje.
-Booth powiedz, o czym chciałeś ze mną porozmawiać przy kolacji?- spytała wychodząc z samochodu.
-Bones, to nie jest rozmowa na teraz, nie tutaj. Chcę powiedzieć ci coś ważnego, to wymaga spokoju i braku osób trzecich- odpowiedział zatrzaskując drzwi SUV’a.
-Nie możesz mi teraz powiedzieć?
-Nie Bones. Chyba nie chcesz rozmawiać o ważnych sprawach nad zwłokami?
-Mi to nie przeszkadza.
-Mi tak. Bones obiecuję ci, ze wrócimy do tej rozmowy, ale nie tutaj. W domu, dobrze?
-Ok., jak chcesz- Booth podniósł żółtą taśmę oddzielającą miejsce, w którym znaleziono ciało, przeszli pod nią i ruszyli w kierunku niedaleko stojącego mężczyzny- Gdzie jest ciało?- spytała, jak tylko do niego podeszli.
-Tutaj…- funkcjonariusz wskazał palcem na dół w ziemi niedaleko miejsca, w którym stali, nawet na nie, nie patrząc. Widocznie widok rozkładającego się ciała tak na niego podziałał. Był blady i zdegustowany.
Bren i Booth poszli we wskazanym kierunku. Po chwili ich oczom ukazał się dość nieprzyjemny obraz.
-Boże…- powiedział Seeley odwracając głowę w drugą stronę. Z płytkiego grobu wyłaniały się części szkieletów, niektóre zakrwawione. Na pewno nie była to jedna osoba. Jedne ze zwłok były zasypane, ale obok znajdowały się jeszcze drugie. Powykręcane, zakrwawione ciało, pozbawione części skóry. Nagi szkielet wyłaniał się spomiędzy pozostałości po tkankach. Wyglądało to źle, teraz Booth nie dziwił się dlaczego ten mężczyzna miał taką minę.
-Pięknie, coś takiego, zamiast pysznej kolacji w domu… cudownie- mówił- Po czymś takim nic nie przełknę…- Bren kucnęła przy zwłokach, naciągając lateksowe rękawiczki. Musiała użyć latarki, było już ciemno, a oświetlenie nie było wystarczające. Co prawda stały już reflektory, ale niedokładnie oświetlały zwłoki.
-Kobieta…- zaczęła Bren- Nasady kości udowej, piszczelowej i strzałkowej nie są połączone z trzonem, czyli poniżej 18 lat... – Bones przesunęła się kawałek i zajęła się teraz czaszką ofiary, sprawdziła uzębienie, nie było to trudne, bo na twarzy praktycznie nie zostały żadne tkanki- Brak zębów mądrości, siódemki są wykształcone… Na pewno nie miała nawet 17 lat, była młodsza.
-Znowu dziecko…- powiedział zmartwiony Booth- Gdybym tylko dorwał tych psycholi, którzy mordują dzieci!- mówił przez zaciśnięte zęby, Bren tylko na niego spojrzała. Doskonale wiedziała, jak Seeley nienawidził spraw dotyczących dzieci, ona też ich nie lubiła, ale ktoś musi rozwiązać tą sprawę. Po chwili wróciła do badań.
-Dolna krawędź nosa rowkowa…- mówiła do siebie- twarz okrągła o wąskim kształcie, duża szczęka… Z pewnością rasy czarnej- powiedziała głośniej, kierując słowa do Bootha.
-Czas zgonu?- spytał Seeley, kiedy już trochę się uspokoił.
-Wygląda mi na około tydzień, jest tutaj sporo robaków, którymi może zająć się Hodgins. Podasz mi moją torbę, pobiorę próbki- wyciągnęła rękę w jego kierunku.
-Jasne- sięgnął po torbę i podał ją Bones. Wyjęła kilka próbówek
-Booth, pomożesz mi?
-W czym?- spytał lekko przestraszony- Nie znam się na kościach, Bones…
-Nie martw się- zaśmiała się- Nie każę ci badać kości, wiem, ze się na tym nie znasz. Będziesz opisywał próbówki, które ci podam, dobrze?
-Tyle mogę zrobić- odetchnął z ulgą, Bren nadal uśmiechała się pod nosem- I co cię tak śmieszy?
-Nic, Booth. Jak mogłeś pomyśleć, ze poproszę cię o badanie kości?- spojrzała na niego, na chwilę odrywając się od pracy.
-Wszystko jest możliwe- posłał jej jeden ze swoich czarujących uśmiechów, który zawsze sprawiał, że się zapominała. Szybko odwróciła od niego wzrok i wróciła do poprzedniego zajęcia.
-Ok. Muszę zebrać dla Hodginsa owady, larwy, poczwarki i wylinki, zanim zacznę badać zwłoki.
-I tak nie wiem o czym mówisz Bones.
-Wiem. Muszę zebrać te wszystkie owady, zanim się stąd wyniosą, to może nam pomóc w określeniu czasu zgonu. Grób jest płytki, więc… Booth?
-Tak?
-Trzeba będzie sprowadzić tutaj Hodginsa, będzie musiał pobrać inne próbki, a ja będę mogła zająć się wydobyciem drugich zwłok z grobu.
-Czekaj, czekaj, chcesz mi powiedzieć, ze masz zamiar tutaj dłużej zostać?
-Tak. Trzeba być bardzo ostrożnym przy wydobywaniu zwłok z płytkiego grobu, wolę zrobić to sama. Technicy często zacierają ważne dla nas ślady, nie możemy na to pozwolić. Zadzwonisz po Jacka, ja sobie tutaj na razie poradzę.
-Jasne, zadzwonię. Masz na myśli, że zostajesz tutaj na noc?- Bren tylko kiwnęła głową. „Świetnie, zawsze jak chcę coś ważnego powiedzieć, nie mam na to szans…” pomyślał- To się Jack ucieszy z roboty w teranie- odszedł na bok, wyjął telefon i zadzwonił do Hodginsa. Powiedział mu, ze potrzebują go na miejscu zbrodni. Miał rację, Hodgins cieszył się jak dziecko. Seeley wrócił do Bren.
-Miałem rację, skakał z radości- powiedział.
-Nie często ma okazję pracować w terenie- odpowiedziała opisując kolejną fiolkę z jakimś małym robakiem w środku.
-Jak mogę ci pomóc?
-Na razie musimy złapać kilka tych much…- wskazała na latające nad ciałem owady.
-Straszne… A myślałem, ze gorzej być nie może- powiedział cicho.
-Ja je złapię, ty będziesz opisywał- Booth kiwnął głową i oboje zabrali się do pracy. Czeka ich ciężka noc, przynajmniej Bones. Trochę czasu minie, aż wydobędzie drugie zwłoki spod ziemi. Ich wspólna kolacja pójdzie teraz w odstawkę… Niestety.
10.
Temperance Brennan zaczęła przygotowywać się do wydobycia zwłok z ziemi. Musiała zachować ostrożność, nie mogła pozwolić sobie na zatarcie jakichkolwiek ważnych śladów. Jako najlepsza antropolog sądowa doskonale wiedziała, jak zachowywać się wydobywając zwłoki z płytkiego grobu.
Booth stał z boku i przyglądał się pracy swojej przyjaciółki. Bardzo chciał pomóc, ale miał świadomość tego, że się na tym kompletnie nie zna i mimo najszczerszych chęci, musi stać z boku. Jego pomoc mogłaby tylko przysporzyć więcej kłopotów. Był zły na całą tą sytuację, bo przez to, ze znaleziono te zwłoki, musiał odłożyć ważną rozmowę na później, a po taki śnie czuł, ze każda kolejna chwila zwłoki działa na jego niekorzyść. Teraz kiedy już podjął decyzję i wie, że jest gotowy wyznać Tempe, co do niej czuje, chciał to zrobić jak najszybciej. Tym razem nic go nie powstrzyma, wie co ma robić i na pewno nie stchórzy. Widział, ze przez strach może zbyt wiele stracić…
Brennan zaczęła ostrożnie odkopywać szczątki
-Kiedy mamy do czynienia z płytkim grobem…- mówiła do stojącego niedaleko Seeley’a- należy usuwać ziemią, tak by jedna ze ścian pozostała nienaruszona. Podobno narzędzia takie jak kilofy czy łopaty mogą zostawić ślady na jednym z poziomów.
-Serio?- spytał.
-Tak mówią. Lepiej uważać.
-Ok… O!- krzyknął patrząc na podjeżdżający samochód
-Co?
-Hodgins przyjechał swoją zabawką- uśmiechnął się. Jack wysiadł z samochodu, przerzucił torbę przez ramię i z uśmiechem szczęśliwego dziecka zbliżył się do partnerów.
-Witam Dr Brennan, Booth- powiedział zakładając rękawiczki.
-Cześć- odpowiedziała Bren.
-I co się tak szczerzysz, Hodgins?- spytał Booth.
-Praca w terenie, nie?- odpowiedział zbliżając się do Bren.
-Zaczęłam bez ciebie, ale zebrałam wszystkie owady i robaki, które mogą nam pomóc w określeniu czasu zgonu. Wszystkie próbki są opisane i poukładane w torbie.
-Super. Dziękuję- ponownie się uśmiechnął i kucnął obok Bones.
-Zaczęłam odkrywać szczątki, będziesz mógł też pobrać próbki na różnych poziomach. Musimy być ostrożni, na dnie grobu mogą znajdować się jakieś ślady.
-Na dnie grobu?- spytał Booth, Bren podniosła wzrok i spojrzała na niego.
-Tak, Booth. Czasami sprawca wykopując dół, musi do niego wskoczyć.
-Po co?
-Żeby móc kopać dalej- dodał Jack.
-Jeśli wskoczył, to możemy znaleźć ślad buta, a to może pomóc nam w znalezieniu jego właściciela i tym sposobem dotrzemy do sprawcy.
-Nieźle…- powiedział Seeley. Jack wyjął ze swojej torby kilka pojemników i zabrał się do pracy. Bren warstwami odkrywała kości. Przesiewała ziemię. Jeśli zwłoki leżały już dłuższy czas, mniejsze kostki mogły się oddzielić od szkieletu i „zgubić”. Jeśli tak się stało, oni musza je znaleźć. Poza tym zawsze mogą trafić na jakiś inny przedmiot zostawiony przez mordercę.
Praca szła bardzo wolno, bo każdy jej etap musiał być wykonany z olbrzymią uwagą i ostrożnością. Robiło się coraz później, a oni odkryli dopiero połowę szkieletu. Doskonale wiedzieli, że ich praca potrwa całą noc. Booth wytrwale stał niedaleko pracujących przyjaciół. Nie chciał zostawić Bones samej.
Kiedy minął środek nocy, Bren oderwała się na chwilę od szczątek i podeszła do agenta.
-Booth, nie ma sensu, żebyś tutaj tak stał całą noc, to wszystko jeszcze trochę potrwa- powiedziała.
-Wiem, Bones- odpowiedział- Zostanę.
-Booth, proszę cię
-Nie mogę cię tu tak zostawić.
-Nie bądź dzieckiem, nic mi tu nie grozi. Jestem z Hodginsem, dookoła jest pełno funkcjonariuszy i techników zbierających ślady, nie jesteśmy sami. Poza tym… trochę nas rozpraszasz, obserwując każdy nasz ruch. Jedź do domu, prześpij się, zobaczymy się jutro.
-Ale Bones, skoro ty masz nie spać całą noc, czemu ja miałbym to robić?
-Bo nie ma sensu, żebyś ty też zawalał sobie noc. Daj spokój, nie pomożesz nam, a takie bezczynne stanie jest bez sensu. Proszę cię.
-Dobrze… Masz trochę racji- niechętnie przyznał. Bardzo chciał zostać, ale wiedział, że Bones rzeczywiście woli pracować w samotności.
-Dziękuję. Zobaczymy się jutro.
-Przyjechać po ciebie?
-Nie trzeba. Jak skończymy wydobywanie szkieletu, na pewno będzie ranek, więc od razu pojedziemy do Jeffersonian. Jak będziemy coś wiedzieć, po prostu do ciebie zadzwonię, ok.?
-Dobra- podszedł do samochodu z drugiej strony i otworzył drzwi- Nie podoba mi się to, że będziecie tu pracować całą noc…
-Taki zawód. Spokojnie, przyzwyczaiłam się do tego, nic nam nie będzie.
-Skoro tak mówisz… Ok, to w takim razie do zobaczenia jutro.
-Do zobaczenia- uśmiechnęła się i odwróciła.
-Bones?- zatrzymał ją jeszcze na chwilę.
-Tak?
-Obiecuję, że odbijemy sobie tą kolację- uśmiechnął się.
-Odbijemy? Jak?- Seeley podniósł jedną brew- Acha, dobra, metafora. Rozumiem- również się uśmiechnęła.
-Wymyślimy coś innego, a teraz… jeśli to możliwe to życzę miłej pracy i do jutra.
-Dzięki., Cześć Booth- pomachała mu na pożegnanie i wróciła do szczątek. Słuchać jeszcze było odjeżdżający samochód… Jednym z powodów, dla którego Bones chciała, żeby Booth pojechał do domu było to, że wiedząc, iż jest w pobliżu kompletnie nie mogła się na niczym skupić. Wiedziała, że na nią patrzy, ona też miała ochotę na niego spojrzeć, ale musiała zająć się kośćmi, a jego obecność całkowicie ją rozpraszała. Teraz spokojnie mogą kontynuować. Noc będzie ciężka, tak jak jutrzejszy dzień… Ani Bren, ani Hodgins nie zmrużą oka, a z rana czeka ich dochodzenie, już w Jeffersonian.
-Mam tylko nadzieję- zaczęła Bren dalej odkopując grób- że nie będziemy mieli do czynienia z stratyfikacją… Dwie ofiary w zupełności wystarczą…
-Też mam taką nadzieję, Dr Brennan- odpowiedział chowając kolejną próbę do torby.
-Wolałabym, żeby na dole nie pojawiło się kolejne ciało i tak mamy dużo pracy i zostaniemy tu do rana, a tak… czekałby nas jeszcze jeden cały dzień spędzony tutaj.
-Oby nasze obawy się nie potwierdziły.
-Oby…
Pracowali dalej. Po kilku godzinach udało im się odkopać szczątki, ale to wcale nie oznaczało końca pracy. Mieli do czynienia z kośćmi, nie z ciałem, a to oznaczało kolejnych kilka dodatkowych godzin pracy. Każdą jedną kość trzeba było opisać, żeby mieć pewność, że nic nie przeoczyli. Gdyby zwłoki były w dobrym stanie, po prostu mogliby je wyjąć, wsadzić do worka i zawieźć do Instytutu, ale jak widać dzisiaj nic nie chciało iść po ich myśli… Hodgins mógł zająć się zbieraniem „swoich” próbek w okolicy znalezienia szczątków. Jak to on, nie ufał technikom i wolał sam wszystko sprawdzić. Może nie chciał też zostawiać Bones samej? Chodził z latarką po okolicach, co jakiś czas się zatrzymywał, kucał, podskakiwał, wstawał, pakował, zamykał, opisywał, chował do torby i tak w kółko. Brennan w tym czasie siedziała przy odkopanych szczątkach, wyciągała każdą kość po kolei i dokładnie opisywała.
Na pracy, tak jak przeczuwali, minęła im cała noc. Kiedy zbliżali się do końca, słońce było już wysoko na niebie. Oboje czuli się zmęczeni i marzyli o kubku mocnej, czarnej kawy i porządnym prysznicu.
-To chyba wszystko Dr Hodgins- powiedziała Bren wstając- Wszystkie kości opisane, spakowane i gotowe do przewiezienia. Na dnie grobu nie było niestety żadnych śladów butów, ale nie było też stratyfikacji na szczęście. Drugie zwłoki zapakowali wcześniej technicy, zdjęcia mamy, jak z próbkami?
-Wszystko, co możliwe zebrałem- odpowiedział przeciągając się- Czeka nas ciężki dzień.
-To prawda…
-Możemy wracać?
-Myślę, że tak. Zrobiliśmy tutaj wszystko, co było trzeba. Nie ma sensu tu zostawać. Trzeba tylko powiedzieć im- wskazała dwóch mężczyzn, którzy niedawno przyjechali. Reszta wcześniej porozjeżdżała się do domów- żeby zabrali wszystko do Jeffersonian. Zanim dojadą, zdążymy wypić kawę i wziąć prysznic.
-Tak, oj marzę o tym- powiedział Jack zamykając oczy.
-Ja też- uśmiechnęła się i skierowała kroki ku dwóm mężczyznom- Panowie…
-Tak? Dr Brennan?- odezwał się jeden z nich.
-Szczątki, próbki i wszystko gotowe do transportu, trzeba to wszystko dostarczyć do Jeffersonian.
-Oczywiście, już się robi- odpowiedział drugi- Koniec pracy?
-Tutaj tak, ale w Instytucie dopiero początek- odpowiedziała.
-No tak… Dobra, kolego, zabieramy wszystko do Jeffersonian- powiedział do drugiego mężczyzny.
-Dziękuję- Bren uśmiechnęła się i wróciła do Hodginsa- Załatwione, wszystko zawiozą, możemy wracać.
-Świetnie. Więc chodźmy.
-Jack, ale…
-Spokojnie, przecież przyjechałem wczoraj samochodem, zawiozę nas- uśmiechnął się i wskazał swój ukochany, mały samochód.
-Ok, to na co czekamy?- oboje ruszyli w kierunku „autka”, wsiedli i po chwili już byli w drodze.
-Teraz rozumiem, dlaczego Booth mówił, że to samochód zabawka- powiedziała Bren z uśmiechem spoglądając na Jacka.
-Nie wiem, co wy macie z tymi zabawkami?- odpowiedział- To porządny, piękny samochód.
-Nie mówię, ze jest brzydki, tylko… trochę mały.
-Ja go kocham.
-Ok.- oboje się uśmiechnęli. Po drodze nie mieli siły na rozmowy, oboje widzieli przed sobą kubek kawy i prysznic, i to zajmowało ich myśli.
Wreszcie dojechali do Instytutu.
Bardzo miło się czyta!!!
OdpowiedzUsuńProszę o ciąg dalszy...
pozdrawiam
''P''